Służba Bezpieczeństwa Ukrainy wydała wczoraj oświadczenie przestrzegające przed wojenną histerią. „Ukraina zetknęła się z próbami systematycznego wywoływania paniki, rozpowszechnianiem fałszywych informacji i deformowaniem realnego stanu rzeczy. Wszystko to razem jest niczym innym, jak kolejną, potężną falą wojny hybrydowej” – czytamy.

Główne ostrze krytyki SBU jest skierowane wobec państwa agresora, czyli Rosji, co nie dziwi. Co oczywiste, ale i warte przypominania, to Moskwa zgromadziła 150 tys. żołnierzy na granicy, i to w jej mediach państwowych osoby pokroju Igora Korotczenki, szefa organu prasowego resortu obrony, fantazjują o wzięciu Kijowa, zajmowaniu państw bałtyckich i desancie na szwedzką Gotlandię. Tyle że w ostatnich dniach równie histeryczne treści – przyjmowane na Ukrainie z konsternacją – płyną z Zachodu.
Na dzisiaj przypada ogłoszona przez Bloomberg data rosyjskiej inwazji. Według zachodnich źródeł o 15. lutego miał też mówić sojusznikom prezydent Joe Biden. Niemiecki „Der Spiegel” pisał w tym kontekście o jutrze. Według specjalistów od wojskowości Rosja nie jest jednak (jeszcze?) logistycznie gotowa do takiego ataku. 150 tys. żołnierzy – a to górna granica szacunków – to zbyt mało, by mieć pewność, że ukraińska obrona się załamie. Jednocześnie władze wielu państw zachodnich wycofują dyplomatów, wzywają obywateli do opuszczenia kraju, a KLM i Norwegian zawiesiły loty na Ukrainę.
Powstaje pytanie, jaki cel kryje się za tak demonstracyjnym wskazywaniem kolejnych dat ataku. Koszt jest oczywisty: ukraińska gospodarka traci ze względu na pogłębiającą się niepewność, nie wspominając o dodatkowych nerwach obywateli, którzy na szczęście tej panice na razie się nie poddają. Jakie są jednak zyski? Jake Sullivan, doradca Bidena ds. bezpieczeństwa, zasugerował kilka dni temu, że chodzi o zdobycie przewagi w wojnie informacyjnej z Rosją. Rzeczywiście coś jest na rzeczy: Moskwa teraz, w przeciwieństwie do 2014 r., nie narzuca swojej agendy.
W efekcie, kiedy Rosjanie faktycznie pójdą na eskalację, trudno im będzie przekonywać zachodnie audytorium, że to efekt ukraińskiej prowokacji. Zachodni dziennikarze i politycy tym razem zadbali o to, by czytelnik i wyborca był świadomy zagrożenia stwarzanego przez Rosjan. Z drugiej strony, kiedy 15–16 lutego nie dojdzie do inwazji, Biały Dom będzie mógł ogłosić, że stało się tak dzięki zdecydowanej postawie aliantów. Biden tymczasem potrzebuje sukcesu, który przyćmiłby kompromitującą otoczkę wycofania się z Afganistanu.
Jest też wyjaśnienie, które zaproponował Jurij Romanenko, szef ukraińskiej „Chwyli”. Wszyscy rozumieją, że jednym z celów Kremla jest zmuszenie Ukrainy do realizacji porozumień mińskich z 2015 r. w rosyjskiej interpretacji, co doprowadziłoby do stworzenia na Ukrainie „partii Noworosja” z zalegalizowanych watażków z Doniecka, utrudniając, a może i uniemożliwiając integrację z Zachodem. Nie jest jednak tajemnicą, że do ustępstw przekonywała Kijów także administracja Bidena. Romanenko uważa, że podwyższone tony jej ostatnich komunikatów to próba zastraszenia Ukrainy i Ukraińców, by Mińsk 2 został zrealizowany.