Rosjanie nie przestają gromadzić sił przy granicy z Ukrainą. Kreml mnoży też żądania wobec państw Sojusz. Państwa NATO wysyłają Kijowowi broń.

Nie zanosi się na to, by dyplomatyczne rozmowy, w tym te na najwyższym, ministerialnym szczeblu między Siergiejem Ławrowem a Antonym Blinkenem, przyniosły postęp. Jest wprost przeciwnie. Sytuacja się zaostrza, Rosja gromadzi przy granicach Ukrainy coraz więcej wojsk. Żołnierzy grupuje także na Białorusi. W odpowiedzi państwa NATO przesyłają Kijowowi sprzęt wojskowy. Brytyjczycy drogą lotniczą przetransportowali już nad Dniepr 2 tys. pocisków przeciwpancernych, w weekend na Ukrainę dotarły także pierwsze dostawy sprzętu wojskowego z wartego 200 mln dol. nowego amerykańskiego pakietu. Czesi ogłosili transfery amunicji artyleryjskiej, kraje bałtyckie otrzymały zgodę od USA na przesłanie pocisków przeciwlotniczych Stinger i przeciwpancernych Javelin. Na Ukrainie działa też jednostka kanadyjskich sił specjalnych.
W ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego odmienną postawę wykazują Niemcy. Rząd federalny w Berlinie konsekwentnie odmawia transferów uzbrojenia. Co więcej, nie wyraził zgody na eksport przez Estonię na Ukrainę haubic wyprodukowanych jeszcze w NRD. Zamiast zwiększania siły ognia ukraińskiej armii Niemcy zamierzają w lutym przekazać wschodnim sąsiadom Polski szpital polowy.
Oliwy do ognia w dyskusji o jedności Sojuszu Północnoatlantyckiego dolał w ubiegłym tygodniu Joe Biden. Na konferencji prasowej zasugerował, że wśród sojuszników występują podziały w kwestii reakcji na „niewielką inwazję” Rosji, a odpowiedź NATO na tak interpretowaną ofensywę mogłaby być słabsza niż reakcja na inwazję na pełną skalę. Słowa te spotkały się z szokiem i niezrozumieniem w Kijowie. „Chcemy przypomnieć wielkim mocarstwom, że nie ma niewielkich wtargnięć i małych narodów” – napisał na Twitterze prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski. Urzędnicy Białego Domu precyzowali później, że za inwazję zostanie uznane przez Waszyngton jakiekolwiek przekroczenie granicy przez rosyjskie wojska.
Prezydent USA weekend spędził w Camp David, rozmawiając ze swoimi doradcami. W tym tygodniu Amerykanie prawdopodobnie na piśmie odpowiedzą i ustosunkują się do postawionych w grudniu przez Kreml żądań. Niektóre z nich są powszechnie uznawane za niemożliwe do zaakceptowania przez NATO. Biały Dom wolałby rozmawiać na tematy, w których widzi szanse na osiągnięcie porozumienia, jak m.in. w kwestii rozmieszczenia w Europie pocisków rakietowych i ograniczeń na ćwiczenia wojskowe. Taki zakres rozmów nie wydaje się zadowalać Kreml, który granice stawia coraz dalej i odważniej. W piątek rosyjskie ministerstwo spraw zagranicznych poinformowało, że Moskwa chce wycofania wszystkich zagranicznych wojsk i sprzętu wojskowego z Rumunii i Bułgarii, przyjętych do NATO w 2004 r.
Wydaje się, że do wybuchu poważnej wojny brakuje już tylko iskry. Stany Zjednoczone twierdzą, że mają dowody na to, że Rosjanie planują operację pod „obcą flagą”, by Kreml mógł twierdzić, że jego ludzie zostali zaatakowani przez Ukraińców. Z kolei brytyjski rząd poinformował, że uzyskał dane wskazujące na to, że ludzie Władimira Putina planują zainstalować w Kijowie prokremlowski rząd (o czym szerzej piszemy obok). Do misji pod „obcą flagą” są werbowani również wagnerowcy, czyli żołnierze prywatnej armii sponsorowanej przez oligarchę Jewgienija Prigożyna.
Czas się kończy, ale wielkiej wojny można jeszcze uniknąć. „Zdjęcia satelitarne pokazujące rosyjskie czołgi i działa są z pewnością niepokojące, ale to, co prezentowane jest Rosjanom na ich ekranach telewizyjnych, jest inne. Prawie nie wspomina się o możliwości wojny. Ma to o tyle znaczenie, że jeśli Putin jest zdeterminowany, by ponownie zaatakować Ukrainę, to można oczekiwać, że wcześniej urobi rosyjską opinię publiczną propagandą, tak jak robił to przed aneksją Krymu w 2014 r. To sugeruje, że być może nie podjął jeszcze decyzji” – pisze magazyn „The Economist”. ©℗