Według doniesień Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji nawet 30 tys. osób ucieka tygodniowo z Afganistanu, od kiedy wiosną wycofały się stamtąd wojska USA, a zbrojny marsz ku większym miastom rozpoczęły siły talibów. Były czasy, kiedy taka informacja stanowiła prawdziwy news. Nie dalej jak pięć czy sześć lat temu, gdy te dziesiątki i setki tysięcy ludzi kierowały swoje kroki nie do Pakistanu i Turcji, ale wprost do Europy.

To były też czasy, gdy każdy szanujący się demokratyczny, liberalny czy lewicowy publicysta krzyczał – czasami na wyrost, ale najczęściej szczerze – że los uchodźców to najważniejszy test naszego człowieczeństwa i przyzwoitości. Przekonywano nas (słusznie!), że uciekinierom z Syrii, Afryki Północnej czy właśnie Afganistanu należy się pomoc. I że Europa, zamiast zapobiec humanitarnej tragedii, ogląda ją sobie na ekranach smartfonów, komputerów i telewizorów jak jakiś apokaliptyczny reality show.
Sporo się zmieniło. Dziś liberałowie i demokraci są tak przerażeni populistyczną prawicą u władzy, że sami właściwie czują się uchodźcami in spe. I nie sposób zmusić ich, aby poczuwali się do szerszej niż partyjna solidarności. Lewica znalazła sobie zaś inne „proletariaty zastępcze” – osoby, grupy i tożsamości dużo bardziej godne zainteresowania i troski niż ofiary zamorskich wojen. Zmienił się też lokator Białego Domu. Dziś to Joe Biden, a nie Donald Trump, opuszcza Afganistan. Nie słyszymy więc znowu tak często o zdradzie sojuszników i wystawieniu na śmierć cywili, którzy pomagali Amerykanom na miejscu lub próbowali tworzyć w Kabulu społeczeństwo obywatelskie. Głównonurtowa amerykańska prasa wciąż roztacza nad prezydentem ochronny parasol, więc sprawy, które za Trumpa uznano by za skandal i rażące naruszenie praw człowieka, teraz etykietowane są jako „poważne wyzwania” i „trudne momenty”.
Bidenowi trzeba oddać tyle, że gdy agencje prasowe poinformowały o sięgających dziesiątków tysięcy liczbach uciekinierów, Biały Dom zapowiedział otwarcie specjalnego kanału przyjmowania uchodźców z Afganistanu. Nowa droga zostanie udostępniona tym, którzy na miejscu pracowali dla organizacji pozarządowych, amerykańskich agencji czy mediów. Czyli afgańskich prawniczek, dziennikarzy, tłumaczy, którzy w oczach talibów są zdrajcami narodu i w przypadku przejęcia przez nich Kabulu jako pierwsi znaleźliby się (i to dosłownie) pod ścianą. Jednak Amerykanie mieli 20 lat – a nie 20 dni – by przygotować się na to, żeby przyjąć przynajmniej tych uchodźców z Afganistanu.
To aż tak wielki szok dla Departamentu Stanu, że teraz – gdy wojska amerykańskie błyskawicznie opuszczają Afganistan – ludzie, którzy na miejscu pomagali Amerykanom, będą zmuszeni do ucieczki? Nie żartujmy. System specjalnych wiz dla tłumaczy wojskowych działa niesłychanie wolno i jest afgańsko-amerykańską biurokratyczną torturą. Od lat prawnicy zajmujący się prawami człowieka w USA skarżą się i domagają od władz federalnych, by choć tych, którzy ryzykowali życie podczas obalania władzy talibów lub zwalczania islamistycznych bojówek, nie upokarzać w ten sposób. Bo zdarza się, że gdy urzędnicy przeglądają wniosek o azyl, a trwa to miesiącami czy latami, wnioskodawcę na miejscu mordują brodaci bandyci.
Nawet jednak najsprawniejszy system specjalnych wiz nie obejmie większości uciekających. Ani Ameryka, ani biorące udział w inwazji na Afganistan kraje Europy nigdy zresztą na poważnie nie brały pod uwagę możliwości, że będą musiały się zająć uchodźcami z tego kraju. Nie chodziło nawet wyłącznie o brak serca czy niedostatki humanitaryzmu. Kto bowiem dopuszczał do siebie myśl, że pomimo idących w biliony dolarów (tysiące miliardów) nakładów, lat walk, setek bitew i przygniatającej militarnej, gospodarczej i technologicznej przewagi to ostatecznie amerykańskie i NATO-wskie siły zostawią talibom kraj do wzięcia? Na tę okazję nie było planu awaryjnego, choć – co warto powtórzyć – czasu na jego stworzenie było aż nadto. Ale tak jak kryzys migracyjny 2015 r. był zaskoczeniem, choć nie powinien, tak dziś zaskoczeniem znów jest to, że ludzie uciekają z Afganistanu.
Zmieniło się jednak jeszcze jedno. Po 2015 r. nauczyliśmy się jako Zachód doskonale ten problem odpychać od siebie i całkiem dosłownie eksportować poza nasze granice. Płacimy Turcji, aby nie przepuszczała uchodźców do Europy i zatrzymywała ich u siebie. Zbroimy południowe granice i liczymy, że COVID-19, zła pogoda, lokalni watażkowie i polityczny chaos wykonają za nas pracę odstraszania potencjalnych azylantów. Pomni lekcji 2015 r. politycy liberalnego centrum i lewicy nie wyrywają się do tego, by deklarować pomoc. Międzynarodowa opinia publiczna i tak zaś patrzy na Chiny, a apele o jakąś nową solidarność w obliczu pandemii budzą już tylko śmiech lub politowanie. Kto dziś pamięta o uchodźcach?