Joe Biden uczynił podniesienie minimalnej stawki godzinowej jednym ze sztandarowych postulatów. Teraz nawet prezydent przyznaje, że pomysł być może trzeba będzie odłożyć

Plan Białego Domu był prosty: podwyżkę uczynić elementem kolejnego pakietu stymulacyjnego dla gospodarki (amerykańskiej wersji naszej tarczy antykryzysowej), którego przyjęcie stanowi priorytet dla demokratów. Nie było ryzyka, że projekt upadnie w Izbie Reprezentantów, gdzie partia Joego Bidena ma większość. Więcej niepewności budził Senat. I wiele wskazuje na to, że pomysł upadnie właśnie przez opór w izbie wyższej.
Problem polega na tym, że choć demokraci zgadzają się, że pakiet jest potrzebny, to takiej jednomyślności nie ma już w przypadku podwyżki płacy minimalnej. Sprzeciw wobec pomysłu wyraziła dwójka najbardziej konserwatywnych senatorów z partii Bidena: Kyrsten Sinema i Joe Manchin, reprezentujący kolejno Arizonę i Wirginię Zachodnią. W warunkach podzielonego dokładnie na pół Senatu (każda z partii ma po 50 reprezentantów) te dwa głosy wystarczą, żeby podwyżkę utrącić. Sinemie i Manchinowi pomysł nie podoba się jednak z różnych względów.
Senatorce z Arizony, znanej z zamiłowania do kolorowych peruk, nie pasują kwestie proceduralne. Demokraci chcą przepchnąć pakiet stymulacyjny przez Senat za pomocą specjalnej ścieżki, która pozwala przyjmować ustawy zwykłą większością głosów. Jest jednak mały haczyk: procedowane w ten sposób przepisy muszą mieć skutki budżetowe. Haczyk służy temu, żeby ścieżki nie wykorzystywać do przyjmowania jakichkolwiek innych zapisów i omijać w ten sposób filibuster, czyli regułę, która w praktyce wymaga w Senacie większości 60 głosów. Sinema uważa, że podpięcie podwyżki pod pakiet antykryzysowy jest właśnie takim wybiegiem.
Podobnego zdania jest Manchin, choć senator z Wirginii Zachodniej częściej podnosi inny argument. Jego zdaniem podwyżka do 15 dol. dla całych Stanów Zjednoczonych jest za wysoka i nie uwzględnia lokalnej specyfiki, czyli różnic w poszczególnych stanach pod względem kosztów utrzymania i prowadzenia biznesu. Za bardziej realną stawkę Manchin uznał 11 dol. za godzinę. Obecnie przepisy regulujące minimalne wynagrodzenia to prawdziwy labirynt prawny. Z jednej strony federalna stawka wynosi 7,25 dol., ale z drugiej poszczególne stany, a nawet miasta czy hrabstwa, mogą wprowadzać własne przepisy, choć nie mogą być one mniej korzystne od federalnych. W Wirginii Zachodniej stawka wynosi 8,75 dol., ale już mieszkańców Arkansas w tym roku czeka podwyżka z 10 do 11 dol.
Niektóre samorządy – zwłaszcza te, gdzie koszty życia są wyższe – od jakiegoś czasu wprowadzają serię podwyżek, dzięki którym minimalna stawka za godzinę wyniesie 15 dol. Kalifornia i Massachusetts chcą dobić do tego poziomu w 2023 r., Illinois i Maryland – w 2025 r., a Floryda – w 2026 r. W niektórych miejscach 15 dol. już obowiązuje – jak w mieście Nowy Jork – a nawet zostało przebite, jak w kalifornijskich miejscowościach żyjących z dużych spółek technologicznych (Menlo Park, Mountain View i Palo Alto).
Poziom stawki minimalnej podniosły też na własną rękę niektóre duże firmy, w tym Amazon i Target. Jednakże włodarze w 21 stanach nie zdecydowali się na wprowadzenie własnych przepisów w zakresie wynagrodzenia minimalnego; tam obowiązuje stawka federalna, czyli 7,25 dol. Dla części pracowników i tak jest ona iluzją, bo w USA obowiązują od niej różne wyjątki. Zatrudnieni, którzy w swojej profesji mogą liczyć na napiwki, zarabiają czasem nawet 2,13 dol. za godzinę. W ich przypadku to suma pieniędzy wypłacanych od pracodawcy i napiwków ma wynosić co najmniej tyle, ile najmniejsza stawka godzinowa. Do tego specjalne przepisy pozwalają płacić mniej najmłodszym oraz pracownikom z niepełnosprawnościami.
Zgodnie z propozycją demokratów podniesienie federalnej stawki godzinowej nie odbyłoby się jednorazowo. Zwolennicy pomysłu, w tym sam Joe Biden, proponują, żeby rozłożyć proces na raty. I tak pierwsza podwyżka weszłaby w życie od razu i wyniosła 1,25 dol. Stawka dobiłaby do proponowanego poziomu 15 dol. po czterech latach. Przy okazji zlikwidowane zostałyby różne wyjątki, o których mowa powyżej. To ukłon w stronę pracowników gastronomii i hotelarstwa.
Jak wynika z opublikowanych niedawno szacunków Biura Obrachunkowego Kongresu (CBO), podwyżka wyciągnęłaby z ubóstwa 900 tys. osób i doprowadziła do wzrostu uposażeń ok. 17 mln pracujących, czyli mniej więcej 10 proc. amerykańskiej siły roboczej. Dodatkowo mogłyby również wzrosnąć wynagrodzenia tych, którzy już teraz zarabiają ok. 15 dol. za godzinę – efekt ten miałby dotyczyć ok. 10 mln ludzi. CBO szacuje jednak, że podwyżka spowodowałaby również utratę ok. 1,4 mln miejsc pracy.
Zwolennicy projektu, w tym Bernie Sanders z Vermont, uważają, że w warunkach dobrze prosperującej gospodarki zwolnieni szybką znajdą inne zatrudnienie, więc ogółem zmiana będzie na plus. Kluczowe jednak jest stwierdzenie „dobrze prosperującej”, czyli takiej, jak przed pandemią, kiedy w USA było rekordowo niskie bezrobocie. Trudno powiedzieć, ile gospodarce zajmie powrót do tego poziomu. Sanders, inaczej niż Sinema, sądzi, że przepisy mogą zostać przyjęte dzięki specjalnej ścieżce legislacyjnej, ponieważ wywołują skutki budżetowe (większe wpływy podatkowe, ale też wydatki).
Zapowiada o to batalię z obsługą prawną Senatu, w której gestii leży decyzja o uwzględnieniu zapisów o podwyżce w pakiecie stymulacyjnym. Biden wydaje się być jednak pogodzony z realiami senackiej arytmetyki. – Nie wydaje mi się, żeby podwyżka przetrwała w tej formie. Ostatecznie chyba nie trafi do pakietu antykryzysowego – powiedział niedawno w wywiadzie dla stacji CBS News. Dlatego prezydent chce przedstawić propozycję w późniejszym terminie jako osobny akt legislacyjny. Ten wariant, przez wzgląd na ryzyko filibustera w Senacie i konieczność szukania poparcia u republikanów (niechętnych podnoszeniu kosztów funkcjonowania biznesu), wydaje się jednak jeszcze trudniejszy do przeprowadzenia.