Ale jak tak mogło się stać? Takie pytanie najlepiej streszcza polskie reakcje na ogłoszenie nowej strategii bezpieczeństwa USA. Dla nadwiślańskiej opinii publicznej to istny skandal, że Amerykanie stawiają swój partykularny interes wyżej niż naprawę świata i tym samym nie zamierzają być dobrymi wujkami Europy. Oczywiście politycy i publicyści z lewicowo-liberalnej strony barykady, którzy chyba zapomnieli, jak się niegdyś entuzjazmowali resetem Zachodu z Rosją, od razu uderzyli w znane tony, ubierając ekipę Donalda Trumpa w „ruskie onuce”.
Od czego zaczął się zwrot w strategii USA? Od problemów z neoliberalizmem
A przecież Ameryka podąża kursem obranym przez nią po tym, jak ponad 15 lat temu do świadomości jej politycznych elit, i to ponad podziałami, dotarły skutki światowego kryzysu finansowego. Otóż – w bardzo dużym uproszczeniu – globalny turbokapitalizm, lansowany w latach 90. przez neoliberałów jako rozwiązanie bezalternatywne, spowodował przenoszenie się miejsc pracy z USA do Chin. To spauperyzowało amerykańską klasę średnią. Natomiast Państwo Środka na tym skorzystało i urosło do rozmiaru mocarstwa, które zaczęło zagrażać hegemonii Ameryki. Już Barack Obama – tak, tak, polityk uwielbiany po dziś dzień przez polskich „uśmiechniętych demokratów” – podczas swojej pierwszej kadencji prezydenckiej sygnalizował, że punkt ciężkości polityki zagranicznej USA przemieści się z Europy na Pacyfik. Wtedy ci, którzy dziś wieszają psy na Trumpie, o ówczesnym gospodarzu Białego Domu złego słowa nie mówili.
Napaść Rosji na Ukrainę jest jednym ze skutków ruchów tektonicznych, które naruszyły pozimnowojenną architekturę świata. Rosja to „junior partner” Chin i dzięki ich wsparciu straszy Europę. A Amerykanie już nie zamierzają być strażnikiem globalnego porządku w takim zakresie, w jakim to było jeszcze za prezydentury George’a W. Busha, bo ich po prostu na to nie stać. To nie jest wrogość wobec Europy. I nie ma co marzyć o tym, że gdyby prezydentem USA został polityk Partii Demokratycznej pokroju zdobywającego popularność Zohrana Mamdaniego, byłoby znacząco inaczej. Różnica byłaby może w retoryce. Ale obie główne partie amerykańskiego spektrum politycznego wsłuchują się w głos wyborców, a ci chcą, żeby ich wybrańcy zajmowali się trapioną przez kłopoty wewnętrzne Ameryką, nie zaś uszczęśliwianiem wszystkich narodów świata. To jest splot obiektywnych okoliczności.
Czy Amerykanie rozumieją inną mowę, niż język interesów?
Co więc można zrobić? Spojrzeć po męsku prawdzie w oczy. Polscy politycy powinni przekonywać swoich amerykańskich partnerów, że obecność militarna USA w Polsce i innych państwach obecnej (i oby nadal przyszłej) wschodniej flanki NATO im się opłaci. Dlatego że w relacjach międzynarodowych Amerykanie rozumują w kategoriach interesów. Jest więc ciężka praca do wykonania. A to, że trzeba się samemu zbroić (Polska to robi), jest truizmem, więc ten wątek pomińmy.
Przy okazji dygresja: w roku 2011 przeprowadziłem dla nieodżałowanego tygodnika Uważam Rze wywiad ze slawistką Ewą Thompson – Polką mieszkającą od połowy ubiegłego wieku w USA. Pani profesor powiedziała mi wtedy, że wbrew rozpowszechnionej wśród Polaków (dodajmy: zwłaszcza tych z prawicy) legendzie, Ronald Reagan nie był przyjacielem Polski. On był antykomunistą, więc dostrzegł interes we wspieraniu „Solidarności”. Natomiast tylko dwoje amerykańskich polityków zrobiło coś konkretnego dla Polski: Woodrow Wilson, wspierając po I wojnie światowej niepodległościowe aspiracje Polaków, oraz Madeleine Albright, przyczyniając się do członkostwa III RP w NATO. Oboje zresztą byli z Partii Demokratycznej.