Z punktu widzenia Amerykanów Europa nie jest kluczowym teatrem wojennym. Ich celem jest przerzucenie odpowiedzialności za bezpieczeństwo Starego Kontynentu na państwa europejskie. Sami z dość oczywistych powodów wolą się skoncentrować na Indo-Pacyfiku, a także na Ameryce Łacińskiej. Możemy się na to zżymać, ale dziwić się trudno. Warto ponadto pamiętać, co Donald Trump obiecywał swojemu elektoratowi w kampanii wyborczej. Teraz, mając na głowie liczne problemy wewnętrzne, musi jednak pokazać, że choć część tych zapowiedzi jest realizowana.
Pentagon dostał zadanie – redukować, więc redukuje. Całe szczęście dosyć ostrożnie. Na pierwszy ogień poszła Rumunia, ale zmniejszenie liczby amerykańskiego personelu w bazie Mihail Kogălniceanu o mniej więcej jedną trzecią to nie jest żaden kataklizm.
Amerykański odwrót ze wschodniej flanki nie jest powodem do paniki
Z aktualnych informacji wynika, że i tak pozostanie ich tam około tysiąca, a przecież na rumuńskim terytorium stacjonują także siły zbrojne innych członków NATO, m.in. Francji. To zaś oznacza, że główne zadanie wspólnego, solidarnego odstraszania potencjalnego agresora jest nadal realizowane. W pewnym uproszczeniu: jeśli Władimir Putin postanowiłby zaatakować zbrojnie Rumunię, wciąż musi liczyć się z ryzykiem, że w trakcie operacji zginą żołnierze natowscy. Czyli: odpowiedź będzie potencjalnie znacznie bardziej rujnująca dla Rosji.
Owszem – jeśli ktoś się uprze, decyzję USA można interpretować jako sygnał polityczny. Ale nie tyle dotyczący szczególnego lekceważenia interesów wschodniej flanki NATO, co raczej wskazujący na niezadowolenie Trumpa z faktu, że Rumuni nie tak dawno wybrali sobie niewłaściwego prezydenta (liberalnego Nicușora Dana zamiast deklarującego ideową bliskość z ruchem MAGA George’a Simiona). Ale takie wyjaśnienie też nie powinno nikogo zaskakiwać.