Zmiana ratingu nie zdarza się często. Same międzynarodowe agencje, które zajmują się ocenianiem tego, czy dłużnik będzie w stanie spłacić swoje zobowiązania, czy nie (tym właśnie jest rating), przedstawiają swoje raporty raz na parę miesięcy. Biorą pod uwagę dziesiątki różnych czynników, zestawiają ze sobą mocne i słabe strony poszczególnych dłużników, porównują różnych dłużników oraz ich plusy i minusy i na tej podstawie wydają finalny werdykt – ocenę ratingową. My żyjemy kolejnymi danymi o gospodarce, o stanie finansów państwa. Agencje zdają sobie sprawę z tego, że z dnia na dzień, a nawet z miesiąca na miesiąc wiele się nie zmienia. Aż przychodzi ten moment, w którym rating idzie w górę lub w dół…
Dług publiczny i koszty jego obsługi coraz wyższe
My mamy za sobą obniżkę. Jeszcze nie ratingu, a jego perspektywy. Agencja Fitch Ratings pozostawiła w piątek ocenę na poziomie A- (niezmienianym od 2007 r.), natomiast perspektywę zmieniła z neutralnej na negatywną. Oznacza to, że teraz najbardziej prawdopodobna decyzja to obniżka oceny. Na liczącej ponad 20 szczebli drabince ocen Fitcha spadlibyśmy o jeden szczebel w dół. Nadal mielibyśmy rating inwestycyjny, ale z punktu widzenia międzynarodowych inwestorów stalibyśmy się nieco bardziej ryzykowni. Oznacza to przede wszystkim ryzyko mniejszego popytu na nasze obligacje, a co za tym idzie - wyższych kosztów obsług długu publicznego. Ze wszystkimi (niestety: negatywnymi) konsekwencjami takiego zjawiska.
Nic dziwnego, że decyzję agencji jako pierwszy skomentował minister finansów Andrzej Domański, dla którego jest to „sygnał ostrzegawczy”. Ze strony szefa resortu finansów nie zdarzają się często deklaracje, które można odebrać jako sygnał napięć w finansach publicznych, dlatego warto stwierdzenie Domańskiego zapamiętać. A raczej „warto by”, gdyby nie to, że najwyraźniej było to spostrzeżenie kierowane do prezydenta Karola Nawrockiego – że nadużywając prawa weta wkłada kij w szprychy rządowi próbującego stabilizować budżet poszukiwaniami dodatkowych dochodów.
Polityka krajowa utrudnia konsolidację fiskalną
Fitch zdecydował się na ostrzeżenie teraz – po serii wet (i ich zapowiedzi) Nawrockiego, które utrudnią poprawę strony dochodowej budżetu i gdy poznaliśmy projekt ustawy budżetowej na 2026 r. z kolejnym kryzysowym deficytem – ale przecież napięcia w finansach publicznych nie pojawiły się teraz. „Usztywnianie” wydatków państwa zawsze było pewnym problemem, ale chyba nigdy nie przybierało aż takich rozmiarów, jak w ostatnich latach. Nie zaczął tego obecny rząd.
Zaczęło się za czasów Prawa i Sprawiedliwości i sztandarowego projektu 500+. Początkowo mogło się wydawać, że grube miliardy, które idą na ten program, wcale budżetowi nie szkodzą, bo już po jego wprowadzeniu kasa państwa była w doskonałym stanie, ocierając się o nadwyżkę. Marzenie o nadwyżce znikło wraz z pojawieniem się koronawirusa i gigantycznymi wydatkami na wspieranie firm zatrzymanych w trakcie lockdownów. Ale nie powstrzymało to polityków przed proponowaniem kolejnych pozycji wydatkowych – najwyraźniej w przekonaniu, że im więcej miliardów pójdzie z budżetu, tym więcej głosów uda się kupić.
PiS długo nie miało sobie równych w tych propozycjach, ale okazało się, że Koalicja Obywatelska jest w stanie ogłosić nie tylko, że „nic, co dane, nie zostanie zabrane”, ale i dawać jeszcze więcej. Koalicja Obywatelska miała pecha, bo musiała pomyśleć nie tylko o socjalu, ale i o wydatkach zbrojeniowych. Pech dzisiejszego rządu jest nawet podwójny, bo nawet gdyby chciała uzdrawiać finanse, może się natknąć na przeszkodę w postaci prezydenckiego weta (inna sprawa, że dopiero zobaczymy, czy przy naprawdę istotnych dla finansów publicznych kwestiach Karol Nawrocki będzie przedkładał polityczną zabawę nad realne potrzeby państwa).
Sam wzrost PKB nie wyprowadzi nas z grecko-rumuńskiego deficytu
Teraz zbieramy owoce tego podejścia. Mamy irlandzkie podatki, szwedzkie wydatki i grecko-rumuński deficyt, jak mówi w tej rozmowie Ludwik Kotecki, członek Rady Polityki Pieniężnej. Wspomina o Rumunii, bo to jedyny unijny kraj, który w ostatnim czasie był dla nas konkurencją, jeśli chodzi o wysokość deficytu finansów publicznych. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że coś będzie się musiało zmienić: albo dochody trzeba będzie zwiększyć, albo wydatki ograniczyć. Albo jedno i drugie. Nadzieje, że konsolidację finansów publicznych załatwi nam wzrost gospodarczy (wydatki będą rosły wolniej niż gospodarka, a wyższy PKB da większe wpływy podatkowe), właśnie pryskają.