Bezpieczeństwo zdrowotne mieszkańców powiatu bieszczadzkiego, leskiego i sanockiego jest poważnie zagrożone w związku z planowaną likwidacją oddziału położniczo-ginekologicznego w Lesku, którego działalność będzie zawieszona od 1 lipca 2025 r. Oddział ten świadczy usługi medyczne w rejonie charakteryzującym się rozległym obszarem, utrudnionym dostępem do innych placówek oraz słabo rozwiniętą infrastrukturą komunikacyjną. Decyzja ta wpisuje się w ogólnopolski trend powstawania «pustyń położniczych», gdzie odległość do najbliższej porodówki staje się poważną barierą dla planujących poród” – napisała w interpelacji do minister zdrowia Izabeli Leszczyny Marcelina Zawisza, posłanka Razem i była wiceszefowa sejmowej komisji zdrowia.

Porodówka w Lesku zadłuża szpital

Małgorzata Bryndza, dyrektor szpitala w Lesku, o problemach z utrzymaniem oddziału informowała radę powiatu pod koniec maja. Mówiła, że zadłużona na 110 mln zł placówka ma problemy z regularnymi zakupami leków i nie jest w stanie płacić personelowi w terminie. Tłumaczyła, że likwidacja oddziału, który w 2024 r. wygenerował 5,8 mln zł straty, jest koniecznością, by cała placówka utrzymała się na finansowej powierzchni. Podkreślała, że jej szpital jest poniżej „bezpiecznej” granicy 400 porodów rocznie, ustalonej przez konsultantów krajowych położnictwa i ginekologii oraz perinatologii. W 2024 r. porodów było tam 197, a w tym roku do końca maja 56.

Jak podkreśla Marcelina Zawisza, to kolejny szpital, który likwiduje porodówkę, bo zarządzający nim samorząd nie jest w stanie wspomóc go finansowo. Podobnie było z porodówkami w Proszowicach, Pyskowicach, Lublińcu czy w Miejskim Szpitalu Zespolonym w Częstochowie na Śląsku, Nowym Mieście Lubawskim w woj. warmińsko-mazurskim, Lubaczowie i Nisku na Podkarpaciu, mazowieckiej Iłży czy zachodniopomorskim Międzyrzeczu.

Utrzymywanie oddziałów przyjmujących mniej niż dwa porody dziennie jest nieopłacalne. Za zwykły poród NFZ płaci szpitalowi ok. 4664 zł, za znieczulenie do porodu 1104 zł, natomiast za opiekę nad zdrowym noworodkiem 3602 zł. Z kolei za cesarskie cięcie ok. 3,1 tys. zł. A ile kosztuje mały szpital dobowe utrzymanie oddziału ginekologiczno-położniczego? – Trudno operować dokładnymi kwotami, ale jeśli wziąć pod uwagę, że na oddziale musi dyżurować co najmniej jeden ginekolog – według standardów dwóch, ale w małych szpitalach jeden często jest pod telefonem, jeden anestezjolog, minimum trzy położne, jedna pielęgniarka instrumentalna i salowa, same wynagrodzenia mogą dojść do 30–40 tys. za dobę – wylicza dr Artur Drobniak, ginekolog-położnik i prezes Okręgowej Rady Lekarskiej w Warszawie.

Świadczenia na porodówkach są źle wycenione

– Szpitale powiatowe to pomniki nieefektywnego wydawania pieniędzy. Nie dlatego, że są źle zarządzane, tylko dlatego, że władze powiatowe zazwyczaj nie dają swobody decyzyjnej i wsparcia ekonomicznego dyrektorom. Oddziały, które w normalnych warunkach ze względu na brak pacjentów i brak personelu zostałyby zamknięte, trzyma się na „polityczne zamówienie” – mówi Filip Płużański, były dyrektor ds. medycznych szpitala w Łowiczu.

Zgadza się z nim prezes Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Szpitali Powiatowych Waldemar Malinowski: – Świadczenia na porodówkach, szczególnie I poziomu referencyjności, są źle wycenione w stosunku do warunków, jakie muszą spełniać oddziały. Na każdym całodobowo musi dyżurować anestezjolog, co najmniej dwóch ginekologów-położników i cały zespół pielęgniarek i położnych. Jeśli przyjmuje się jeden–dwa porody na tydzień, a tak jest w wielu miejscach, utrzymanie oddziału staje się kompletnie nieopłacalne – tłumaczy.

Dr Michał Bulsa: Ministerstwo Zdrowia powinny pomóc porodówkom strategicznym w danym regionie

Inne zdanie ma dr Michał Bulsa, ginekolog-położnik i prezes Okręgowej Rady Lekarskiej w Szczecinie. – Jasne, że utrzymywanie oddziałów położniczych z ekonomicznego punktu widzenia się nie opłaca. Ale są jeszcze aspekty geograficzne i turystyczne. Oddział położniczy w Świnoujściu na najdalej wysuniętej na północ części Polski przez większą część roku jest nieopłacalny, ale ma duże zwyżki w okresie wakacyjnym, gdy do miasta przyjeżdża kilka milionów turystów, w tym kobiety w ciąży. Podobnie w Bieszczadach zapewne występują sezonowe zwyżki liczby porodów, i to dwie – latem i zimą. A dotarcie do najbliższej porodówki, która, jak się okazuje, oddalona jest o 100 km, może być trudniejsze niż na terenie nizinnym – tłumaczy rozmówca DGP.

Jego zdaniem utrzymywanie porodówki w takich miejscach jak Świnoujście czy Lesko jest decyzją strategiczną, w którą powinno zaangażować się państwo: – To Ministerstwo Zdrowia powinno zadbać, by szpitalowi w Lesku opłacało się prowadzić oddział położniczy, np. zwiększając wycenę świadczeń położniczych. Niestety mam wrażenie, że resort skapitulował. Zamiast rozwiązać problem, poczekał, aż problem rozwiąże się sam – ubolewa dr Bulsa. ©℗