Jak wygląda procedura badania ważności wyborów od momentu ogłoszenia wyników głosowania przez PKW?
ikona lupy />
Wiesław Kozielewicz, sędzia, prezes Sądu Najwyższego kierujący Izbą Odpowiedzialności Zawodowej, były przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej / Materiały prasowe / fot. Wojtek Górski

Obywatele mają 14 dni, licząc od ogłoszenia wyników wyborów, na złożenie protestu do SN. Gdy taki protest wpłynie, trzyosobowy skład ustala, czy protest spełnia wymagania formalne, a następnie opiniuje, czy jest zasadny. Jeżeli SN uzna, że doszło do naruszenia przez organy wyborcze, to musi również wyrazić stanowisko, czy stwierdzone naruszenie miało wpływ na wynik wyborów.

Po rozpoznaniu protestów wyborczych, a także dysponując pisemnym sprawozdaniem PKW oraz stanowiskiem prokuratora generalnego, SN w terminie trzydziestu dni od ogłoszenia wyników wyborów rozstrzyga o ważności wyborów. Może stwierdzić ważność tych wyborów lub orzec o ich nieważności w całości lub od określonego etapu, np. od czynności ustalenia wyników głosowania przez obwodowe komisje wyborcze.

Czy obowiązujące przepisy dopuszczają ponowne przeliczenie wszystkich głosów?

Co do zasady – nie. Obwodowych komisji wyborczych jest w Polsce ponad 32 tys., w dniu wyborów łącznie w komisjach tych zasiadało prawie 300 tys. obywateli wskazanych do tych komisji przez komitety wyborcze. W przypadku podniesionego w proteście zarzutu nieprawidłowości ustalenia wyników głosowania w konkretnym obwodzie, gdy uzna się, że jest wiarygodny, dopuszcza się dowód sprawdzenia, oględzin kart do głosowania, na posiedzeniu sądu rejonowego, w którego okręgu działała ta komisja obwodowa.

Pamiętam jednak i takie rozstrzygnięcie wydane przez SN, sprawozdawcą był sędzia SN prof. Janusz Łętowski, gdy stwierdzono, że skoro mężowie zaufania obecni w lokalu wyborczym nie zgłosili uwag do protokołu z ustalenia wyników głosowania w obwodzie, to taki protokół korzysta z domniemania prawidłowości zawartych w nim danych i nie może być „sprawdzany” na posiedzeniu sądu.

Czy – pana zdaniem – nieprawidłowości w ostatnich wyborach odbiegają od tych z poprzednich lat?

Oczywiście, że nie. Nie było wyborów w Polsce po 1990 r., w których nie stwierdzono by błędów rachunkowych w protokołach obwodowych komisji wyborczych. Jest to zawsze skala od kilku do kilkudziesięciu przypadków. To nie pierwszy raz, gdy próbuje się zbudować mit o wielkich nieprawidłowościach. Po I turze wyborów samorządowych w 2014 r. pojawiły się zarzuty o sfałszowaniu wyborów do sejmików wojewódzkich. Głosili to prominentni politycy ówczesnej opozycji, pamiętam konferencję Jarosława Kaczyńskiego i Leszka Millera.

Pojawiłem się wówczas w PKW, w skład której wchodziło dziewięciu sędziów, przed II turą tych wyborów. Ośmiu sędziów złożyło rezygnację z członkostwa PKW. Atmosfera w kraju była gorąca. Demonstranci wtargnęli do budynku Kancelarii Prezydenta i okupowali salę konferencyjną PKW. Członkowie PKW, a także członkowie komisji wyborczych niższego szczebla oraz urzędnicy administracji wyborczej byli przedmiotem nieustannych ataków medialnych, bo, jak twierdzono, sfałszowali wybory.

W wyniku działań inspirowanych przez polityków polskie organy wyborcze, uznawane przez ponad 20 lat za jedne z najlepszych w Europie, straciły na wiarygodności. Po tych wyborach naukowcy, za zgodą PKW, zbadali karty wyborcze w niemal 1 tys. losowo wybranych obwodach i nie stwierdzili fałszerstw. Ale nikt – ani politycy, ani sprzyjające im media – nie przeprosili sędziów z PKW ani 300 tys. członków komisji za oskarżenia.

Paradoksem jest, że politycy atakujący organy wyborcze i 300 tys. członków komisji, powołanych przecież przez własne komitety, sami podcinają gałąź, na której siedzą. A dziś mamy do czynienia z bezprecedensową sytuacją – pojawiają się zarzuty, że wybory sfałszowała opozycja. Jesteśmy zatem pierwszym krajem na świecie, w którym coś takiego się wydarzyło. Bo przecież zwykle to rządzący – mając do dyspozycji wszystkie instrumenty władzy – są wskazywani jako ci, którzy mogą bezprawnie wpływać na przebieg i wynik wyborów. Mówię o tym z niesmakiem, bo to wystawia bardzo niską ocenę polskiej klasie politycznej. ©℗

Rozmawiali Marek Mikołajczyk i Karina Strzelińska