Gdy piszę te słowa, minęło kilkadziesiąt godzin od zakończenia debaty, a właściwie dwóch debat, które odbyły się w piątek w Końskich. Kurz opadł, emocje nieco przygasły, więc pora wrócić do ostatnich wydarzeń z nieco chłodniejszą głową.
Debata w Końskich. Dyskusje odbyły się dwie
Pierwsze z przedsięwzięć, organizowane na koneckim rynku przez Republikę, wPolsce24 i Telewizję Trwam, z prawdziwą debatą miało niewiele wspólnego. Przybyło na nie czterech – a w zasadzie pięcioro – kandydatów na prezydenta (Joanna Senyszyn weszła na scenę mocno spóźniona, ale z przytupem).
Zasady dyskusji klarowały się na bieżąco, nieco pogubieni prowadzący nawet nie starali się zachowywać pozorów, że panują nad przebiegiem dyskusji – szczególnie że całemu wydarzeniu przyglądał się tłum, który nie ukrywał swoich sympatii politycznych. Skończyło się to tym, że wypowiedziom Karola Nawrockiego towarzyszyły oklaski, Szymon Hołownia zmagał się z gwizdami, a Joanna Senyszyn z okrzykami „precz z komuną”. W mocno stand-upowym przedsięwzięciu dobrze zaprezentował się Krzysztof Stanowski, który dość szybko wyczuł konwencję i potrafił się do niej dopasować. Nie szczędził krytycznych słów wobec kontrkandydatów, podkreślał absurdy ich obietnic wyborczych i – co z jego perspektywy jest chyba najważniejsze – po prostu dobrze się bawił. Jeśli jednak ktoś włączył pierwszą z debat, licząc na merytoryczną dyskusję o sprawach dla Polski najważniejszych, mógł się nieco zawieść.
Druga z debat – transmitowana przez TVN24, TVP Info i Polsat News – odbyła się w zaaranżowanym studiu w jednej z hal sportowych. Całość wyglądała nieco bardziej profesjonalnie, choć emocji przed budynkiem również nie zabrakło. Część kandydatów przybyła na wydarzenie mocno spóźniona ze względu na udział w poprzedniej debacie, mieli problem z wejściem do hali (w tym Marek Jakubiak i członkowie sztabu innych kandydatów), drzwi forsowali również dziennikarze mediów sympatyzujących z prawicą.
To, co niewątpliwie zostanie zapamiętane z drugiej debaty, to fakt, że była ona zdecydowanie za długa i momentami nużąca. Trwała niemal trzy godziny, zakończyła się kilkadziesiąt minut przed północą. Trudno również wskazać niekwestionowanego zwycięzcę. Z ośmiorga kandydatów dobrze zaprezentował się Szymon Hołownia, który zazwyczaj nieźle radzi sobie w tego typu formule. Pozytywnie wypadła również Magdalena Biejat, która w odpowiednim momencie zdecydowała się na woltę, prosząc Rafała Trzaskowskiego o przekazanie flagi LGBT, którą ten otrzymał od Karola Nawrockiego i schował pod pulpitem. Wyszło to zgrabnie i całkowicie naturalnie.
To, o czym komentatorzy zdają się jednak zapominać, to fakt, że sama debata zorganizowana naprędce w Końskich na ponad miesiąc przed wyborami, będzie miała znaczenie najwyżej symboliczne. I nie chodzi tu nawet o niezaprzeczalny fakt, że w dobie ogromnej polaryzacji trudno wyobrazić sobie przepływy pomiędzy jedną a drugą stroną sceny politycznej. Myślę o kwestiach dużo bardziej przyziemnych – znaczna część wyborców dopiero w nadchodzących tygodniach zacznie nieco uważniej przyglądać się wydarzeniom politycznym – zerkać na serwisy informacyjne, wyszukiwać informacje w internecie, wypełniać test Latarnika Wyborczego.
Kluczowe okażą się ostatnie godziny przed ciszą wyborczą. To wówczas poszczególne grupy elektoratów podejmą decyzję, czy w ogóle warto się wybrać 18 maja do lokalu wyborczego. W tym kontekście dużo istotniejsza będzie oficjalna debata, którą trzy telewizje planują zorganizować 12 maja. To na niej pojawią się wszyscy kandydaci, w tym m.in. Sławomir Mentzen i Adrian Zandberg, których zabrakło na piątkowych dyskusjach. Występ tego pierwszego będzie istotny w ciągle trwającym wyścigu o wejście do drugiej tury. Udział tego drugiego w batalii o serca wyborców lewicowych.
Wybory prezydenckie. Debata w Końskich może odegrać inną rolę niż się spodziewamy
Na całość wydarzeń w Końskich należy jednak spojrzeć z nieco innej perspektywy. Na łamach DGP w ostatnich miesiącach pisaliśmy sporo o kwestii uznania ważności wyboru prezydenta RP. Może się bowiem okazać, że piątkowa debata stanie się jednym z argumentów do zakwestionowania wyników głosowania przez sędziów z Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego.
Jak wskazywała dziennikarka Joanna Dunikowska-Paź, organizatorem piątkowej debaty nie była TVP, ale sztab wyborczy Rafała Trzaskowskiego. Wbrew art. 109 kodeksu wyborczego transmisja nie była jednak „wyraźnie oznaczona” jako materiał pochodzący od komitetu wyborczego. To kolejny kamyczek do ogródka – obok kwestii wstrzymania wypłaty pieniędzy dla Prawa i Sprawiedliwości przez ministra finansów Andrzeja Domańskiego – który może wpłynąć na ostateczny kształt uchwały SN. W przypadku unieważnienia wyników jedna strona będzie nawoływać do ponownego głosowania, druga – do zbojkotowania orzeczenia i przyjęcia ślubowania prezydenta elekta przez Zgromadzenie Narodowe. A wtedy możemy mieć chaos, z którym w Polsce nie mieliśmy jeszcze do czynienia. ©℗