Samą specustawę przygotowywało w sumie 12 ministerstw: od resortu przemysłu po sport i nie ma wśród nich Ministerstwa Klimatu. Resortowi wprawdzie rzeki nie podlegają, gdyż w Polsce są traktowane wciąż jako element infrastruktury, a nie przyrody, jednak ich stan ekologiczny jest jak najbardziej w kompetencjach przypisanych ministerstwu Hennig-Kloski. Ona sama nadzoruje też Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, olbrzymią instytucję finansową, w której ma swoich przedstawicieli i wyznacza prezesa rady nadzorczej. Budżet funduszu liczy się co roku w miliardach złotych. Stąd propozycja przeznaczenia 100 mln zł na pożyczki na odbudowę po powodzi – pewnie wbrew intencjom Hennig-Kloski – spotkała się z opinią, że minister chce pomagać na procent.

Marzeniem byłoby, gdyby resort aktywniej włączył się w sprawę zagrożenia powodziowego, choćby przedstawiając narzędzia służące adaptacji do zmiany klimatu. Chodzi m.in. o możliwości dodatkowych zabezpieczeń dla ludzi, którzy mieszkają i będą mieszkali na zagrożonych powodzią terenach. Przecież możemy odbudować się mądrzej. Albo zaczynając pracę nad rozwiązaniami opartymi na naturze, które mają tę zaletę, że są tańsze niż twarda infrastruktura, lepiej się starzeją, a na dodatek chronią i przed suszą, i przed powodzią. Albo przygotowując informację, które z flagowych programów ministerstwa, takich jak „Czyste powietrze” mogą być dobrym adresem przy odbudowie domów. Cokolwiek. Zamiast tego ministerstwo chwali się dorzuceniem tysiąca złotych na rachunki za prąd przy osuszaniu mieszkań.

Nie jest oczywiście winą Hennig- -Kloski, że mamy powódź, jednak brak aktywności minister klimatu w dyskusji nad ochroną przeciwpowodziową jest bardzo widoczny. Tymczasem powodzie to największe zagrożenia klimatyczne w naszym rejonie świata. Minister obrony narodowej poczuł się kompetentny w sprawach odbudowy i przedstawił operację „Feniks”. Minister zdrowia przedstawiła plan na organizację służby zdrowia w czasie kryzysu. Minister edukacji zaczęła organizować zielone szkoły dla uczniów z terenów zalanych przez powódź. Minister pracy wymyśliła dodatkowe urlopy i zasiłki opiekuńcze. Nawet minister sportu dodał swoje trzy grosze, projektując odbudowę obiektów sportowych. A Hennig-Kloska zniknęła. W związku z tym, że zarządzanie kryzysowe zostało czasowo zastąpione PR-em, ma to nawet jakiś sens. Bo Hennig-Kloska szczęścia nie ma. Jej kariera jako polityka formatu krajowego zaczęła się od wrzutki wiatrakowej, którą była zdziwiona nawet branża wiatrakowa, a rozwinęła podczas osobistego zaangażowania w negocjacje wokół sprawy koni na drodze do Morskiego Oka. Powódź nie wydaje się wróżyć dalszego pasma sukcesów.

Specustawa powodziowa kastruje albo wręcz wyłącza niektóre procedury środowiskowe. Czy minister klimatu ma na ten temat jakieś zdanie? Nie wiadomo. Zapowiadana jest wielka odbudowa urządzeń hydrotechnicznych. Czy wszędzie są potrzebne? Nie wiadomo. Czy plan renaturyzacji rzek, z takim mozołem promowany przez resort Hennig-Kloski, mógłby pomóc w ochronie przeciwpowodziowej? W sumie wiadomo, ale akurat nie od Hennig-Kloski. Żeby była jasność: głównym moim zastrzeżeniem wobec pani minister nie jest to, że się na czymś nie zna, ale to, że jest słabym politykiem. A słaby polityk na czele resortu środowiska po prostu źle temu środowisku wróży.

Dlatego mamy to, co mamy. Sztaby kryzysowe oglądane na żywo, w których policjanci meldują premierowi o próbie kradzieży w Żabce, a ten pogania swoich współpracowników do roboty. Ktoś narzeka na urzędników? Źli urzędnicy. Ktoś narzeka na bobry? Złe bobry. W taki sposób nie doczekamy się ani polityki klimatycznej, ani przeciwpowodziowej. No bo kto ma ją tworzyć, albo – nie daj Boże – wdrażać? Minister środowiska pojawiła się na początku powodzi, potem usunęła w cień, a wczoraj w Sejmie omyłkowo zagłosowała przeciwko zajmowaniu się specustawą powodziową. Nie mam jej tego za złe, pomyłki się zdarzają. W życiu, w głosowaniach i w obsadzie stanowisk. ©℗