– Z perspektywy Tuska jedynie podporządkowanie sobie mniejszych ugrupowań może pozwolić na stabilne rządzenie „w czasach przedwojennych” – mówi ekspert Tomasz Karoń, strateg polityczny, współpracował m.in. z SLD, PO i PiS; przed wyborami w 2015 r. przygotowywał strategię dla Nowoczesnej.
Tomasz Karoń: Tamta rozmowa odbyła się w momencie, gdy Donald Tusk przestał być już szefem Rady Europejskiej, a nie przejął jeszcze władzy w Platformie Obywatelskiej. Ewidentnie pozwolił sobie na szczerość. Z wywiadu przebija się obraz polityka, który swoje przeżył, faceta z wszech miar doświadczonego, zupełnie innego niż w 2007 r., gdy obejmował po raz pierwszy tekę szefa rządu. Siedem lat premierostwa, a potem pięć lat w Brukseli, to była dla niego ważna, wręcz formacyjna lekcja. To znacząco pogrubiło jego skórę. Prawo i Sprawiedliwość przez lata bezrefleksyjnie oskarżało Tuska o bycie oportunistą. Dziś widać, że jest to prawda, tylko że PiS ją opacznie interpretował. Tusk jest oportunistą, który jak nikt inny potrafi rozpoznawać interesy, ma najlepszy przegląd realnych sił i zasobów zarówno w kraju, jak i za granicą i posiadł umiejętność odważnego surfowania po trendach, które ktoś inny wywołał. On przekuł ten zarzut w zaletę.
W 2007 r. Donald Tusk szedł do wyborów, mówiąc o cudzie gospodarczym i europejskich aspiracjach. Platformie udało się wykreować pozytywną narrację, w którą Tusk wierzył i opierał ją na swoich wartościach. Schyłek Platformy w 2015 r., lata politycznych walk w Brukseli i kolejne kryzysy zmusiły go jednak do przekroczenia siebie, ponownego dookreślenia i ewidentnej zmiany podejścia do politycznych realiów. Stał się doświadczonym, nad wyraz pewnym siebie politycznym wojownikiem. Zresztą proszę zauważyć, co mówił w tamtym wywiadzie: „wolę Spartę niż Ateny”. Widać to w jego partyjnych grach.
Raczej nauczył się z nich umiejętnie rezygnować. Ma świadomość, że czasem sytuacja tego wymaga. Można powiedzieć, że dziś, w dobie licznych kryzysów wartości, nie przeszkadzają mu w politycznej robocie. Wie też, że nie da się ich zadekretować, ale trzeba je potwierdzić czynem i nawet za cenę kompromisów przywołać do życia. To jest właśnie oportunizm. Przypomina mi się tekst Carla Schmitta o Kościele katolickim. Określił w nim Kościół powszechny jako najbardziej oportunistyczną organizację na świecie. Wszędzie, nawet w najtrudniejszych czasach potrafił się dopasować tak, aby osiągnąć swój nadrzędny cel: rządzenie i posiadanie rządu dusz. I to stanowiło o jego odporności i sile. W przypadku Tuska jest podobnie. Dopasowuje się tak, aby rządzić i osiągać polityczne cele.
Teraz jest premierem, wie, czego oczekuje się od państwa, czego Polacy i Europa od niego oczekują. Kilkanaście miesięcy temu nim nie był, mógł mówić coś innego, chciał ugrać coś dla siebie. Pan to nazwie hipokryzją, a dla mnie jest to po prostu zdrowy cynizm. Musiał te wszystkie ruchy wykonywać, aby dojść do punktu, w którym się znalazł.
Stawką ostatnich wyborów było potwierdzenie władzy Donalda Tuska. Ustanowienie stabilnej większości za wszelką cenę, nawet za cenę marginalizacji swoich koalicjantów. Po co mu to? Po pierwsze: na pewno dla swojej indywidualnej satysfakcji. Ale również po to, aby nikt z koalicjantów dalej mu nie wierzgał.
W Polsce nie da się rządzić bez stabilnej większości. To, do czego mogą doprowadzić niesforni lub wręcz agresywni koalicjanci, pokazały nam rządy PiS w latach 2005–2007. Dziś Tusk jest w podobnej sytuacji, przy okazji mając o wiele trudniejszą sytuację gospodarczą i geopolityczną. Z jego perspektywy jedynie podporządkowanie sobie mniejszych ugrupowań może pozwolić na stabilne rządzenie „w czasach przedwojennych”. Tuskowi w pierwszym i drugim gabinecie udało się całkowicie zwasalizować PSL. Teraz chciałby ten ruch po prostu powtórzyć względem Trzeciej Drogi i Lewicy.
Jeszcze przed wyborami parlamentarnymi Tusk musiał grać na korzyść wszystkich partii opozycyjnych. Linia kampanii była ustawiona pod mobilizacyjnym hasłem: „wielki plebiscyt – albo my, albo PiS”. (…)
Teraz w czerwcowych wyborach Tuskowi przystawki absolutnie nie były do niczego potrzebne. Wykreował więc poczucie, że kampanii praktycznie nie ma, nie organizował spektakularnych wydarzeń, a te, które się odbyły, nie zachwycały publiczności. Nie zbudował u koalicjantów poczucia, że te wybory są o wszystko. I to się sprawdziło. Trzecia Droga i Lewica nie dostały tym razem od Tuska fali wznoszącej, prowadziły ospałe kampanie, mówiły wbrew faktom o zgodzie narodowej i ich głos praktycznie się nie przebijał. Wszyscy marudzili, że kampania Koalicji Obywatelskiej jest niemrawa, a tymczasem Platforma za plecami uśpionych partnerów grzała temat bezpieczeństwa i bezpardonowego rozliczania PiS. Przy niskiej frekwencji wystarczyło zmobilizować swoich wyborców, aby osiągnąć sukces. To był wielki – choć nie obarczony ryzykiem – pokaz umiejętności Tuska jako technologa władzy, który z zimną krwią potrafi osiągać w jednej rozgrywce nie jeden, lecz dwa taktyczne cele. W tej ostatniej pokonał PiS i urealnił wyniki swoich koalicjantów.
Myślę, że obie partie zdają sobie coraz bardziej sprawę, że ich sojusz był nieco egzotyczny i nawzajem sobie ciążą. Ich wspólny wynik wyborczy z jesieni 2023 r. był podkręcony, ich realne poparcie pokazały dopiero wybory europejskie. Teraz wiemy, ile są warci. Dla Koalicji to dobrze. Skończył się czas walki o kolejne stołki, zaczną się starania o obronę status quo.
Poza tym Polska 2050 chciała się odróżnić od rządu i iść mocniej w stronę liberalnego centrum, zaistnieć na kształt dawnej Nowoczesnej. Jednak tym samym pchała się, tracąc instynkt samozachowawczy, jako konkurencja do ogródka Koalicji Obywatelskiej. I taki stan rzeczy, to niedojrzałe zachowanie Szymona Hołowni, odbija się na całej Trzecie Drodze. Prezes PSL Władysław Kosiniak-Kamysz, trwając w tym sojuszu, staje się niestabilnym elementem dla Donalda Tuska. On chciałby mieć takiego partnera, jak w latach 2007–2015. Partnera, który będzie prezentował linię rządu, podporządkuje się rozkazom premiera, nie będzie robił samodzielnej polityki, a także schowa Marka Sawickiego, który otwarcie grozi rządowi zmianą sojuszy.
Ludowcy zrobili błąd, uznając parę lat temu, że rolnicy jako grupa społeczna się kończą. To była nieprawda – rolnictwo się nie kończyło, tylko przekształcało. PSL, odpuszczając starania o głosy rolników, porzucił tę grupę na pastwę losu. Ostatecznie elektorat ten przejął PiS.
Problemem lewicy jest brak charyzmatycznych przywódców, którzy ciągną partię, oraz brak twardego elektoratu w naturalnych dla lewicy grupach zawodowych
Badania, które analizowałem, pokazują, że o ile rolników faktycznie jest mniej, to nadal dysponują dużymi siłami mobilizacyjnymi i potrafią kreować obraz wsi. W pewnym momencie zrozumiał to także Donald Tusk. Nie bez powodu mówił ostatnio, że przez trzy czwarte dnia zajmuje się kwestią rolnictwa. Dostrzegł, że poświęcając czas do niedawna najbardziej pogardzanej grupie społecznej, pokazuje, że zajmuje się tak naprawdę całym narodem. Platformie potrzebne jest zresztą skrzydło od wsi. Jeśli konsekwentnie nie będzie robił tego PSL, Tusk zapewne sam taką formację wykreuje.
Podstawowym problemem całej Lewicy jest to, że to ugrupowanie nie ma dziś ani charyzmatycznych przywódców, którzy ciągną tę partię do przodu, ani twardego elektoratu w naturalnych dla partii lewicowych grupach zawodowych.
W 2019 r. Adrian Zandberg miał świetne przemówienie w Sejmie po exposé Mateusza Morawieckiego. Zyskał po nim olbrzymią szansę polityczną, aby pociągnąć Lewicę do przodu. Przez lata kompletnie tego nie wykorzystał. Zresztą kilkukrotnie słyszałem, że Zandberg byłby świetnym szefem lewicowego think tanku, ale do ciężkiej pracy jako lider partii się nie nadaje. I to widać – dziś partia Razem, jak zresztą cała lewicowa koalicja, jest w gorszym miejscu niż cztery lata temu. Podgryza ich lewe skrzydło Koalicji Obywatelskiej, które się umacnia. A dodatkowo nie udało im się zyskać poparcia wśród swojego naturalnego elektoratu – wśród ciężko pracujących przez całe życie ludzi, np. robotników lub starszych wyborców z sentymentem wspominających PRL.
Dokładnie. Ci ludzie nadal czują, że politycy Lewicy nie są od nich. Że wywodzą się ze środowisk wielkomiejskich, inteligenckich, że nie mają im nic do zaoferowania. Nie ma tam żadnej bazy społecznej. Wystarczy prześledzić sobie listy wyborcze. Ilu robotników znalazło się na biorących miejscach na listach? Takich ludzi praktycznie tam nie ma. Na inteligenckiej nutce daleko się nie zajedzie.
Włodzimierz Czarzasty jest przedstawicielem inteligenckiej lewicy, ale dodatkowo wywodzi się ze środowiska schyłkowej PZPR, czyli bezideowej partii władzy. I to widać w jego stylu prowadzenia polityki.
Jeśli mnie pan pyta, czy musi dojść do zmiany we władzach Lewicy, to odpowiem, że tak. Problem w tym, że nie ma na kogo. Najbliżej do tej roli jest dziś zapewne Agnieszce Dziemianowicz-Bąk, która jest symbolicznym łącznikiem pomiędzy partią Razem a środowiskiem Nowej Lewicy oraz jawi się jako pracowita minister. Musiałaby jednak dostosować lewicową agendę do polskich realiów tak, żeby lewica „miała w końcu swoje myśli”, a nie była jedynie odtwórcza. Musi jak najszybciej wyjść poza swoje klasowe wyobrażenia na temat świata pracy, który wcale nie marzy, tak jak się luminarzom lewicy wydaje, by pracować mniej. On ze swojego trudu czerpie poczucie godności i argumenty do żądania szacunku i wyższych zarobków.
Jarosław Kaczyński jest trochę jak Maximilien de Robespierre, który chciałby wbrew faktom powrócić w czasach epoki napoleońskiej. Jego największym problemem jest to, że przestał być politykiem, który potrafi przekraczać granice i wymyślać siebie na nowo. On nie rozumie, że duch sławy jest już zupełnie gdzie indziej, a Polska potrzebuje sprawnych i doświadczonych wojowników, ba nawet politycznych chuliganów, którzy będą potrafili obronić Polskę i Europę i przeprowadzić rodaków przez następny zakręt historii. Kaczyński jest politykiem skończonym, w tym sensie, że z perspektywy celów politycznych osiągnął wszystko, co chciał. Pokazał całej polskiej inteligencji, że jest lepszy. Przeprowadził kluczowe reformy z jego punktu widzenia, wprowadził 500+, zauważył ludzi dotychczas przez władzę pomijanych. Ale na końcu przegrał, ponieważ w polityce osiągnął wszystko. Kampania w 2023 r. to pokazała. Mieliśmy zapowiedź kontynuacji, a nie wymyślania czegokolwiek na nowo. Pomysłu na kolejną rewolucję dziejową już nie było.
Wie pan, co jest najlepsze? Mastalerek się myli i jednocześnie ma rację. Ma rację, bo PiS potrzebuje nowej opowieści. Myli się, bo w PiS nie ma żadnej alternatywy dla Jarosława Kaczyńskiego. Bez niego nie ma tej partii. Swojego czasu nową twarzą dla PiS mógł być Mateusz Morawiecki. Kreował się na człowieka od gospodarki, eksperta od rozwoju. W pewnym momencie rzucił to wszystko, a w kampanii do parlamentu zrezygnował z siebie, by mocno skleić się z PiS-em i atakować Platformę w dokładnie ten sam sposób, co jego partyjni koledzy. Trudno go dziś traktować jak świeży element, szczególnie jeśli PiS będzie chciał walczyć o nowy elektorat. ©℗