Najprawdopodobniej zamieszanie wokół aresztowania polskich żołnierzy służących na granicy oraz śmierć młodego funkcjonariusza pchniętego nożem. Trudno się dziwić, że polityczną odpowiedzialnością za oba te wydarzenia został obarczony szef PSL, sprawujący funkcję ministra obrony narodowej. Nie sposób też nie odnieść wrażenia, że wrzucenie tej informacji na kilkadziesiąt godzin przed ciszą wyborczą było kontrolowanym przeciekiem ze strony konkurencji. Szukając źródła przecieku, tropy prowadzą w stronę premiera Donalda Tuska, bo to on mógł odnieść (i odniósł) z tego polityczną korzyść. To też nasuwa szersze obserwacje dotyczące strategii komunikacyjnej, którą szef rządu stosuje niemal od początku tej kadencji.

Wojna, która już trwa

Historia dowodzi, że wybory do Parlamentu Europejskiego zawsze cieszyły się najniższym zainteresowaniem polskich wyborców – za wyjątkiem głosowania w 2019 r., które odbyło się w dość szczególnym momencie, frekwencja oscylowała w okolicach 24 proc. Tym razem udało się zmobilizować zwłaszcza elektoraty największych partii. Sympatycy mniejszych ugrupowań raczej pozostali w domu – poza zwolennikami Konfederacji, dla których te wybory są ważne ze względu na tematykę.

Podczas kampanii zarówno PO, jak i PiS, „grzały” narrację wojenną, więc najwyraźniej wyszło im z badań, że kwestie bezpieczeństwa i zagrożenia ze wschodu to nie tylko narzędzia, które skutecznie zachęcają ich wyborców do głosowania, lecz także utwardzają ich bazy. Od sejmowego exposé Tusk konsekwentnie snuł narrację o tym, że w perspektywie dwóch–trzech lat czeka nas rosyjska ofensywa. Dzisiaj już tak nie mówi. Co więcej, poza ogólnymi deklaracjami trudno zauważyć działania, które wskazywałyby na to, że rządzący szykują się na wojnę. To skłania do podejrzeń, że opowieść o zagrożeniu u bram była niczym innym jak politycznym spinem. Teraz jej miejsce zajął nowy przekaz – o wojnie hybrydowej, która już trwa. To nic, że także z wojną hybrydową nie mamy do czynienia, bo ona zakłada równoczesne wykorzystanie narzędzi konwencjonalnych i niestandardowych. A nie zauważyłem, aby rosyjska armia w konwencjonalny sposób działała na polskiej ziemi. Ważne, że spin działa. Świadczy o tym choćby to, że zdecydowana większość Polaków popiera strzelanie ostrą amunicją do osób próbujących nielegalnie przedostać się na nasze terytorium. Atak na żołnierzy broniących granicy traktowany jest jak atak na nasz dom i rodzinę. Trzeba więc odeprzeć go wszelkimi możliwymi sposobami.

W takiej atmosferze Donald Tusk de facto ma wolną rękę. Publiczne przeczołganie Władysława Kosiniaka-Kamysza czy innych ministrów jest najlepszym dowodem, że może sobie na wiele pozwolić. Media tylko to podbijają, nieustannie serwując nam opowieść „o Tusku, który się wściekł”.

Niejednoznaczne sygnały

Retoryka wojenna jest użyteczna nie tylko na krajowym podwórku. Wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego potwierdziły polityczną słabość liderów Niemiec i Francji. Wprawdzie pod koniec maja Emmanuel Macron i Olaf Scholz wspólnie opublikowali list – manifest dotyczący przyszłości Wspólnoty, ale ich pozycja w kraju jest nie do pozazdroszczenia. Prezydent Macron po klęsce swojego ugrupowania ogłosił przedterminowe wybory, licząc, że będzie to plebiscyt w sprawie ewentualnych rządów Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen. Ten ryzykowny manewr nie musi się jednak powieść, zwłaszcza mając na uwadze konsolidację zarówno lewicy, jak i prawicy przeciwko Macronowi. Analogiczna sytuacja jest dziś u naszego zachodniego sąsiada. Fatalny wynik partii tworzących rządzącą koalicję, a jednocześnie dobry wynik opozycji – CDU oraz Alternatywy dla Niemiec – wskrzesił dyskusję o przyspieszonych wyborach.

W kontekście zbliżających się negocjacji dotyczących kandydatur na kluczowe stanowiska w Unii, w których przywódcy Francji i Niemiec zawsze odgrywali główną rolę, ich słabość na krajowej scenie politycznej nie jest bez znaczenia. Tym bardziej że są w Europie liderzy, którzy umocnili swój wyborczy mandat. Mowa tu o włoskiej premier Giorgii Meloni i o Donaldzie Tusku. To przekonuje mnie do scenariusza, który jeszcze miesiąc temu sam uważałem za absolutną abstrakcję. Dziś wydaje mi się, że nie można go wykluczyć.

Jaki to scenariusz? Od kilku miesięcy toczy się rywalizacja o to, kto w nowej kadencji będzie przewodniczyć Komisji Europejskiej i innym instytucjom. Europejska Partia Ludowa, największa frakcja w Strasburgu, ponownie forsuje kandydaturę Ursuli von der Leyen. Niemiecka koalicja rządząca wysyła w tej sprawie niejednoznaczne sygnały: SPD i Zieloni uzależniają swoje poparcie dla von der Leyen od tego, czy zamierza ona bliżej współpracować ze skrajną prawicą, z kolei FDP otwarcie występuje przeciwko dotyczasowej szefowej KE. Emmanuel Macron raczej widziałby na tym stanowisku Włocha Mario Draghiego, byłego prezesa Europejskiego Banku Centralnego, który obecnie pracuje nad kompleksowym planem reformy unijnej polityki gospodarczej. Doświadczenia z negocjacji w 2019 r. pokazują jednak, że polityczne układanki ustalone przed posiedzeniem Rady Europejskiej na szczycie przywódców mogą zostać wywrócone do góry nogami. Ostatnim razem kandydatami na fotel przewodniczącego byli Manfred Weber z Europejskiej Partii Ludowej oraz Frans Timmermans z frakcji europejskich socjalistów i demokratów. Finalnie obaj przepadli.

Nie takie science fiction

Podobnie może być i tym razem. Zwłaszcza że Macron powoli zaczyna się dystansować do kandydatury Draghiego, a von der Leyen nie może być pewna poparcia ze strony premier Meloni, mimo że tak usilnie w ostatnich miesiącach o nie zabiegała. Nieoczekiwanie pojawia się więc miejsce na sojusz Rzymu i Warszawy. Zarówno Meloni, jak i Tusk to politycy do bólu pragmatyczni. Jeśli włoska szefowa rządu dostanie szansę nieco utrzeć nosa francuskiemu prezydentowi i niemieckiemu kanclerzowi, a jednocześnie wzmocnić własną pozycję, to bez wahania z niej skorzysta. W takiej sytuacji idealnym kandydatem na przewodniczącego nowej Komisji z perspektywy Meloni byłby Tusk reprezentujący Europejską Partię Ludową (w przeszłości stał nawet na jej czele), którego trudniej byłoby odrzucić.

Owszem, polski premier na stanowisku przewodniczącego Komisji brzmi jak science fiction. Tym bardziej że on sam oficjalnie deklaruje, że poprze von der Leyen. Nie traktowałbym tego jednak w kategoriach ostatecznych. Szczególnie że mówimy o polityku, który nie raz w swojej karierze dokonywał wolt. Przypomnimy sobie też, że w ostatnich miesiącach Tusk kreował się w oczach europejskiej opinii publicznej na polityka, który wybawia naród od populizmu, a jednocześnie przywódca, który jest gotowy przygotować Unię do wojny z Rosją. Co więcej, pozwalał sobie na odważne, krytyczne komentarze pod adresem Donalda Trumpa, którego ewentualny powrót do Białego Domu wzbudza niepokój na Starym Kontynencie. Z perspektywy polskiego podwórka obsadzenie szefa Platformy w roli lidera świata zachodniego, który stawia czoło złu, może się wydawać co najmniej nieprzekonujące, ale trzeba pamiętać, że Europejczycy patrzą na niego całkiem inaczej. Szczególnie biorąc pod uwagę, że przemysł zbrojeniowy ma się stać jednym z kół zamachowych unijnej gospodarki. Polska to w końcu kraj, który wydaje aż 4 proc. swojego PKB na obronność. Jeśli potraktujemy poważnie taki scenariusz, wysłanie do Brukseli najbliższych współpracowników Tuska – Marcina Kierwińskiego czy Bartłomieja Sienkiewicza – może nie być już tak bardzo pozbawione sensu, jak wcześniej sądzono.

Nie twierdzę, że Donald Tusk właśnie szykuje się do gry o fotel przewodniczącego Komisji Europejskiej. Uważam natomiast, że otoczenie międzynarodowe tworzy przestrzeń do takiej gry. Doniesienia brukselskich komentatorów o tym, że polska delegacja z Europejskiej Partii Ludowej walczy z Niemcami o część komisji europarlamentarnych, mogą sugerować, że coś jest na rzeczy. Również w krajowej polityce mogą się pojawić dogodne warunki, by wyjechać do Brukseli. Rozprawienie się z partnerami koalicyjnymi otworzyłoby drogę do rekonstrukcji rządu. Tusk mógłby oznajmić, że w świetle niepewnego wyniku wyborów prezydenckich w USA trzeba walczyć o bezpieczeństwo Polski w Brukseli – a on jest tym, który je zapewni. ©Ⓟ