Znana z lat 2007–2015 idea taniego państwa powraca z wielką siłą. Poczta Polska poinformowała, że jej 130-letnia placówka w ścisłym centrum Katowic – przy ulicy, nomen omen, Pocztowej – z końcem maja zakończy działalność.
Placówka przetrwała dwie wojny światowe, okupację niemiecką i okres PRL, ale powrotu liberałów do władzy już nie. Powód jest jeden – oszczędności. Utrzymywanie tak dużego, zabytkowego gmachu musi sporo kosztować, a tanie państwo kieruje się imperatywem rentowności – i to raczej w krótkiej perspektywie czasowej. Jeśli coś obecnie nie przynosi zysku, to należy się tego pozbyć, nawet jeśli spełnia mnóstwo innych funkcji, np. służy jako główny punkt nadawania przesyłek dla mieszkańców centrum stolicy województwa i pracowników z katowickiego śródmieścia. Mieszkańców będzie obsługiwać niewielka filia UP przy ul. Młyńskiej, która w tygodniu jest otwarta w godz. 8–14.30. Dekadę temu zwijanie się poczty na własnej skórze odczuli mieszkańcy mniejszych miast. Teraz tanie państwo wchodzi do drugiego największego ośrodka metropolitalnego w Polsce.
Co ciekawe, Poczta Polska próbowała już się pozbyć kłopotliwej kamienicy w 2014 r., czyli pod koniec poprzednich rządów PO–PSL. Wtedy nie znaleziono kupca, więc dekadę później budynek zostanie wynajęty, chociaż jeszcze nie wiadomo komu.
Logika takiego sprawowania władzy opiera się na okrajaniu usług publicznych po kawałeczku, stopniowo, żeby nikt się nie zorientował. Ogranicza się godziny funkcjonowania poczty czy urzędu, by móc zwolnić część załogi. Zamyka się mniejsze filie terenowe, które obsługiwały niewielką liczbę klientów. Pod pozorem poprawy efektywności łączy się podmioty publiczne w większe jednostki, by móc przenieść całość ich działalności w jedno miejsce, a pozostałe zlikwidować. Każdą z tych drobnych decyzji z osobna da się obronić na gruncie ekonomii czy zarządzania publicznego. Wszystkich łącznie już nie. Dzięki temu, że zmiany wdrażane są stopniowo, ludzie się jednak nie buntują. Nikt nie będzie walczył o wiejski komisariat czy jedno okienko w urzędzie. Gdyby obywatele potrafili przewidzieć, jaki jest koniec tej drogi, tak łatwo by już tego nie przełknęli.
W pogoni za niskimi kosztami nie zauważa się jednak utraconych korzyści ani rosnących kosztów alternatywnych – przerzuca się je po prostu na obywateli, chociaż równocześnie wmawia się im, że będą mieli „więcej pieniędzy w kieszeni”. Konieczność ponoszenia większych wydatków jest przemilczana. Najlepszym przykładem są skutki zwinięcia transportu publicznego. Obecnie jedna czwarta sołectw nie ma dostępu do żadnego transportu publicznego, w wyniku czego własne pojazdy osobowe to na wsi przymus, a nie komfort. Posiadanie samochodu jest drogie – najpierw zakup, potem koszty paliwa, ubezpieczeń i napraw.
Pod koniec XX w. przeciętne gospodarstwo domowe w Polsce wydawało na transport ok. 10 proc. swojego budżetu. Wraz z kolejnymi cięciami znaczenie tej kategorii wydatków w budżetach polskich domów rosło. Swoje apogeum zanotowały one w 2012 r., gdy na ten cel Polacy przeznaczali aż 15 proc. swoich wydatków. Był to czwarty najwyższy wynik w UE, po Luksemburgu, Bułgarii i Słowenii. W kolejnych latach wydatki transportowe nieco spadały. W 2022 r. wyniosły one 13,4 proc. domowych budżetów, co uplasowało nas na nadal wysokim siódmym miejscu – średnia unijna była o 1 pkt proc. niższa. Powrót koncepcji taniego państwa zapewne znów wywinduje Polskę do ścisłej czołówki w UE pod tym względem.
Brak usług publicznych to utracone korzyści
Brak transportu publicznego to nie tylko wyższe koszty, lecz także utracone korzyści w postaci lepszych miejsc zatrudnienia i wyższych pensji. Pracownicy są ograniczeni do lokalnych rynków pracy, nawet jeśli są one marne. W rezultacie mamy jedną z najniższych mobilności wewnętrznych w Europie. W Unii średnio 6 proc. zatrudnionych dojeżdża do pracy do innego regionu (mowa o regionach NUTS 2, czyli w Polsce o województwach). Tymczasem w aż siedmiu polskich regionach do pracy poza granicę województwa dojeżdża mniej niż 3 proc. zatrudnionych (w Niemczech regiony z tak małą mobilnością w ogóle nie występują). W kolejnych siedmiu odsetek dojeżdżających mieści się w przedziale 3–6 proc. W Niemczech aż w ośmiu odsetek dojeżdżających do pracy poza granicę regionu przekracza 16 proc.
Wycofywanie się państwa z kolejnych obszarów życia obniża więc wydatki publiczne, ale podwyższa koszty utrzymania i ogranicza możliwości życiowe obywateli. Odbija się także na gospodarce. Tanie państwo rezygnuje z ambitnych projektów inwestycyjnych, które początkowo generują olbrzymie wydatki, w długim terminie przynoszą jednak ogromne zyski. Według raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego „Ekonomiczne aspekty inwestycji jądrowych w Polsce” budowa tylko dwóch bloków jądrowych o łącznej mocy 3 GW podniesie polskie PKB o ok. 1 proc. W planach mamy budowę bloków o mocy prawie 10 GW, więc te korzyści mogłyby być nawet trzy razy wyższe. Ich realizacja może też stworzyć nawet 40 tys. dobrych miejsc pracy. Opóźnienie budowy elektrowni jądrowych o kilka lat odsunie więc w czasie konieczność poniesienia kosztów, ale także ich efekty. Rezygnacja z nich będzie zaś oznaczać utracone korzyści.
Logika oszczędności skłania również państwo do prowadzenia nieefektywnych polityk. Świetnie to widać na przykładzie mieszkań. Dla osób szukających lokalu sytuacja na rynku mieszkaniowym jest tak trudna, że całkowite wycofanie się państwa z tego obszaru byłoby nie do przyjęcia. Polska od lat prowadzi więc politykę wspierania własności prywatnej uzupełnianej dodatkami mieszkaniowymi, czyli dopłatami do czynszów i opłat. Na krótką metę jest to stosunkowo tanie rozwiązanie (według Eurostatu w 2022 r. Polska wydała na mieszkalnictwo 0,5 proc. PKB, czyli dwa razy mniej, niż wyniosła średnia unijna). Jest to również polityka bardzo nieefektywna, gdyż podnosi ceny mieszkań, o czym już zdążyliśmy się przekonać. Poza tym na dłuższą metę ogranicza zdolność państwa i samorządów do skutecznego wywierania wpływu w tym obszarze.
Państwo daje bogatym
Na przeróżne dopłaty do kredytów od 2007 r. (uruchomienie programu „Rodziny na swoim”) wydaliśmy już dziesiątki miliardów złotych, które rozpłynęły się w bankach i na kontach deweloperów. Tymczasem publiczny zasób mieszkaniowy regularnie się kurczy. W 2022 r. gminy posiadały w użyciu ledwie 620 tys. lokali komunalnych. W 2019 r. było ich 642 tys. Z takimi zasobami samorządy nie mogą być poważnym graczem na rynku mieszkaniowym. Zgoda, budowanie lokali mieszkalnych przez państwo i gminy byłoby droższe od dopłat do rat i czynszów, jednak finalnie w rękach instytucji publicznych znalazłyby się miliony mieszkań, którymi można byłoby odpowiednio zarządzać, by wywierać wpływ na rynek lub przynajmniej cywilizować warunki najmu.
Pomimo fatalnych doświadczeń z polityką zafiksowaną na oszczędnościach i niskich kosztach rządzący forsują dziś stare rozwiązania. Jedyny konkretny projekt w obszarze mieszkalnictwa to Kredyt 0 proc., który będzie młodszym bratem wcześniejszych Rodziny na swoim, Mieszkania dla młodych i niemal bliźniakiem Bezpiecznego kredytu 2 proc. Pobudzanie gospodarki będzie się odbywać za pomocą starych i niedobrych obniżek danin publicznych dla osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą, chociaż po 35 latach trwania kapitalizmu powinniśmy już odróżniać przedsiębiorców od przedsiębiorstw. I wiedzieć, że podnoszenie dochodów osobistych netto właścicieli firm nie wpływa na dynamikę gospodarki, jedynie poprawia standard życia dosyć wąskiej części społeczeństwa, której już teraz żyje się nie najgorzej. Według danych GUS średni dochód rozporządzalny na głowę w gospodarstwach domowych osób pracujących na własny rachunek jest o 13 proc. wyższy od średniej dla całego kraju i od gospodarstw pracowników etatowych.
Również zarządzanie spółkami Skarbu Państwa skręca w stronę dobrze znaną sprzed 2015 r., czyli nakierowaną na stopniowe pozbywanie się majątku. Postawienie na czele Ministerstwa Aktywów Państwowych Jakuba Jaworowskiego, czyli osoby związanej z dużym biznesem (w latach 2016–2022 pracował w firmach doradczych Boston Consulting Group i McKinsey & Company) oraz Janem Krzysztofem Bieleckim, sprawia wrażenie, jakby MAP miało się stać czymś na kształt Spółki Restrukturyzacji Kopalń, której celem jest wygaszanie działalności trafiających do niego firm.
Co z Pocztą Polską?
Może się więc okazać, że powrotu liberałów do władzy nie przetrwa nie tylko słynna placówka Poczty w centrum Katowic, ale nawet cała Poczta Polska. Plany zwolnienia ponad 4 tys. osób i wypowiedzenia układu zbiorowego wyglądają jak przygotowanie firmy do sprzedaży lub stopniowego wygaszenia. Obecne działania PP mogą więc zwiastować kolejną falę prywatyzacji, która na krótką metę zapewni wpływy budżetowe potrzebne w sytuacji uruchomienia unijnej procedury nadmiernego deficytu, ale na dłuższą – wybije państwu ostatnie zęby i uniemożliwi prowadzenie skutecznej polityki publicznej. Przypomnijmy, że PO niedługo przed utratą władzy z niezrozumiałych względów sprywatyzowała spółkę PKP Energetyka, która dostarcza prąd dla kolei i zarządza trakcjami. I to sprywatyzowała w najgorszy możliwy sposób, czyli sprzedała ją nie poważnemu inwestorowi długoterminowemu, tylko funduszowi hedgingowemu, którego głównym celem jest odsprzedawanie nabywanych aktywów z zyskiem.
Restauracja Polski sprzed 2015 r., która właśnie się dzieje, będzie wyjątkowo nieprzyjemna dla większości jej mieszkańców. Zadowoleni będą najzamożniejsi, którzy dostaną ulgi podatkowe i możliwości inwestowania w obszary, z których wycofa się państwo, oraz najtwardszy elektorat, któremu aktywne państwo kojarzy się z etatyzmem à la PiS, więc jego rozmontowanie przyjmą z ulgą. Jeśli większość nie chce się stać zakładnikiem tych dwóch niedużych przecież grup, to będzie musiała przestać być milcząca i pokazać władzy, że traktuje państwo znacznie poważniej niż ludzie będący obecnie u jego sterów. ©Ⓟ