Zanim nadszedł 11 listopada, który dał Polsce niepodległość, i wszystkie inne daty, które do niej prowadziły, przyszła stolica kraju przeżyła swoją pierwszą XX-wieczną okupację niemiecką.

Dwie wojny światowe nad Wisłą różni wiele. Pierwsza się zaczynała, gdy Polski nie było na mapie, a kończyła odzyskaniem wolności. W drugą weszliśmy wolni, a wyszliśmy przegrani. Jest też jednak wiele podobieństw. To nie tylko zniszczenie kraju, lecz także nastrój niepewności, z jakim Polacy patrzyli na zbliżające się wybuchy obu konfliktów.

„Warszawa nie wierzyła w wojnę i nawet, kiedy telegramy doniosły oficjalnie o wypowiedzeniu wojny przez Austrię Serbii, u nas pocieszano się wzajemnie: To jest tylko lokalny zatarg, wojna europejska byłaby w czasach dzisiejszych zjawiskiem tak potwornym, że zatarg ten musi być za wszelką cenę zlokalizowany” – wspominał pisarz Stanisław Dzikowski. Na ulicach było jednak widać niepokój. Tak jak potem w sierpniu 1939 r. i w lipcu 1944 r. urzędy, instytucje i osoby prywatne wywoziły najcenniejsze zbiory. „Dwanaście platform stoi przed Generalnym Sztabem na Placu Saskim. Wszystko pakują, wszystko wywożą! Meble Klubu Oficerskiego wywożą! Instytut Maryjski! Sąd Okręgowy przewożą do Smoleńska!” – notował Czesław Jankowski.

Chaos uzupełniały manifestacje, dyskusje o możliwych wydarzeniach, dawało się wyczuć nerwowość wśród Rosjan. Potem wybuchła wojna. Mury oblepiono odezwami i wezwaniami do mobilizacji, które dały nowe tematy do dyskusji. Z tygodnia na tydzień wojenny klimat w Warszawie narastał. Normą stał się widok żołnierzy na ulicach. Dzikowski zapamiętał „wojsko o twarzach sczerniałych, zmęczonych i szarych, a w drugą stronę ciągnie korowód rannych w podartych szynelach, poszarpanych mundurach”. Głodni szli przed siebie, nie wiedząc, jaki jest ich cel.

A mimo to w listopadzie 1914 r. odepchnęli od miasta wojska niemieckie i austro-węgierskie, które podjęły próbę zajęcia Warszawy. W boju starło się 700 tys. żołnierzy obu stron. Łączne straty sięgnęły 200 tys. Mieszkańcy Warszawy wspierali wojska rosyjskie, karmiąc głodnych i zachęcając ich do walki. Jankowski napisze później: „W ocalonej od teutońskiej inwazji Warszawie, pomimo wzrastających «kłopotów» materialnych, tu i ówdzie przechodzących nawet w najwyraźniejszą nędzę, nastrój ogólny rozpogodził się znacznie. Ulżyło nam. O jakże nam ulżyło! Niemców odparto od Wisły. (…) Co ranek przynoszą nam gazety dobrą nowinę, że Niemcy są od nas coraz dalej i dalej”.

Nowi władcy

Rankiem 5 sierpnia 1915 r. warszawiaków obudził potężny huk. Po nim nastąpiły następne. To wycofujący się Rosjanie wysadzali mosty. Po kolei w nurt Wisły runęły mosty Poniatowskiego, Kierbedzia i kolejowe. Parę godzin później na ulicach miasta byli już żołnierze niemieccy.

Tym razem obeszło się bez bitwy. Od dłuższego czasu wojska carskie cofały się na całym froncie. Warszawa po raz drugi w ciągu roku stała się scenerią gorączkowej ewakuacji. Z przestrzeni miasta regularnie znikały kolejne oznaki rosyjskiego panowania. Jeszcze 4 sierpnia po południu Stanisław Thugutt, wówczas działacz konspiracyjny, a niebawem znany polityk, widział z balkonu „stojącego przed domem policjanta, kręcącego się na dole na swoim posterunku. Po chwili nadszedł drugi policjant, poszeptali coś ze sobą, popatrzyli na zegarki i odeszli, żeby już więcej nie wrócić”.

Ci, którzy ich zastąpili, nie budzili początkowo sympatii mieszkańców, a przynajmniej nie wszystkich. Thugutt uważał, że gdyby nowa władza zaoferowała Polakom niepodległość, wzajemne stosunki mogłyby potoczyć się zupełnie inaczej. „Ale weszli oni tylko z listą długiego szeregu przestępstw, za które grozi kara śmierci, i z rekwizycjami artykułów żywności”. W efekcie Warszawa „wróciła z czystym sumieniem do moskalofilstwa”. Strach przed przedstawicielami Berlina od początku wojny wzmacniała rosyjska propaganda, która długo wracała do opowieści o zniszczeniu Kalisza przez Niemców w sierpniu 1914 r., przedstawiając je jako dowód teutońskiego barbarzyństwa.

Zupełnie inaczej wejście nowych władców do miasta widział hrabia Bogdan Hutten-Czapski, pruski polityk, przez Niemców oskarżany o polonofilstwo, a przez Polaków o zniemczenie. To on 5 sierpnia zakomunikował najważniejszym osobom w Warszawie, że „sprzymierzeni Cesarze zajęli stołeczne miasto (…). Obywatelom miasta nic nie grozi, o ile zastosują się do zarządzeń niemieckich władz wojskowych i dopomogą do udaremnienia zamachów rosyjskich na bezpieczeństwo miasta”. Spotkał się wówczas m.in. z księciem Zdzisławem Lubomirskim, który z polecenia władz carskich pozostał w mieście, aby sprawować nad nim kontrolę, a także z arcybiskupem Aleksandrem Kakowskim. Obaj poinformowali go, że w ostatnich miesiącach przez swoje zachowanie Rosjanie dużo stracili w oczach mieszkańców. Z kolei opinia o państwach centralnych, czyli Niemcach i Austro-Węgrzech, miała ulec poprawie.

I choć relacje polsko-niemieckie nie wyglądały od początku tak dobrze, jak chciałby Hutten-Czapski, to pewnie było lepiej, niż przedstawiał to Thugutt. Nawet wspominane zarządzenia trudno uznać za szczególnie dotkliwe dla mieszkańców. Niemcy przede wszystkim zabezpieczali swoje bezpieczeństwo w mieście, stąd zakazy trzymania w domu broni i ukrywania rosyjskich żołnierzy czy też nakaz zabicia wszystkich gołębi pocztowych, które mogły być wykorzystane w celach szpiegowskich. Czasowo zabroniono również zgromadzeń publicznych oraz zamknięto gazety.

Jednocześnie „Deutsche Warschauer Zeitung” 10 sierpnia chwalił warszawiaków i ich władze za umiejętność zachowania porządku i współpracę z Niemcami. I choć autor artykułu podkreślał, że w postawie Polaków nie ma entuzjazmu wobec Berlina i Wiednia, to rozumiał, skąd wzięła się taka postawa. Z wyższością, choć niepozbawioną sympatii, stwierdzał, że „nie bierzemy tego Polakom za złe, dopóki stanowisko ich nie będzie przeszkadzać w prowadzeniu wojny”. Na koniec zaś dodał z nadzieją: „Tuszymy nawet, iż nasze polskie siostrzyce znajdą hasło, mogące doprowadzić do opartego na zaufaniu zbliżenia mieszkańców obu krajów”.

Nie być Wielopolskim

Zadanie przeprowadzenia tego zbliżenia, z jak największymi korzyściami dla Berlina, otrzymał znany Hutten-Czapskiemu generał Hans Hartwig von Beseler. W ciągu ostatniego roku zdążył się wsławić zdobyciem dwóch twierdz. Najpierw w październiku 1914 r. opanował Antwerpię, a niecały rok później Modlin. W oczach hrabiego dawało mu to prawo do używania starożytnego przydomka Poliorketesa, czyli tego, który zdobywa miasta. Gdy spotkali się w okolicy Zegrza pod Warszawą, jako pierwszy przekazał mu informację, że cesarz Wilhelm II mianował go generał-gubernatorem warszawskim. „Generał wprost osłupiał”.

Choć dotychczas czuł się przede wszystkim żołnierzem, teraz otrzymał możliwość zrealizowania swoich politycznych ambicji. Wyobrażał sobie, że po zwycięstwie Niemiec w wojnie Polska stanie się wolnym krajem – choć pod kontrolą niemiecko -austriacką – i stanowiącym naturalną barierę ochronną przed Rosją. Żeby pozyskać sobie przychylność mieszkańców, był nawet gotów nie zgadzać się na zbyt daleko posuniętą aneksję ziem polskich. Jedną z takich sugestii odrzucił, mówiąc, że „to nie rozwiąże sprawy polskiej! Dla Polaków jest to najbardziej wstrętne rozwiązanie”.

W lipcu 1916 r. przedstawił swoją koncepcję cesarzowi. Stwierdzał w niej, że nie można ignorować polskiego nacjonalizmu, w przeciwnym razie stanie się on – w jego ocenie – stałym zagrożeniem dla pokoju w Europie. Proponował więc, aby stworzyć nad Wisłą państwo satelickie, niezależne w zakresie m.in. edukacji czy kultury, ale ściśle związane z Niemcami gospodarczo, pozbawione możliwości prowadzenia własnej polityki zagranicznej oraz z armią podporządkowaną Berlinowi. Jak twierdzi Jesse Kauffman, historyk z Eastern Michigan University, Beseler musiał znać historię Aleksandra Wielopolskiego, który osławił się słynną branką w 1863 r., by nie dopuścić do wybuchu powstania. A jeśli tak, to jako człowiek doskonale wykształcony, wręcz w typie naukowca, chciał zapewne uniknąć jego błędów. Rozumiał, że musi znaleźć złoty środek między przymusem i nagrodą.

Słowa i gesty

W ciągu trzech lat wielokrotnie wykazywał się chęcią zjednania sobie Polaków. Dużo czasu poświęcił na poznanie historii kraju, jego mentalności, czytał polskie książki, w tym m.in. „Chłopów”. Jednym z pierwszych jego gestów było zadbanie o edukację. Już 25 sierpnia 1915 r. „Kurjer Warszawski” informował, że dwa dni wcześniej władze miejskie z ks. Lubomirskim na czele podjęły decyzję o obowiązkowej, powszechnej edukacji.

Miesiąc później, podczas narady u generał-gubernatora, stwierdzono, że „konieczne jest, aby ewakuowane przez Rosjan uniwersytet i politechnika otwarte zostały na nowo, ale z polskim językiem wykładowym. Trzeba umożliwić młodzieży normalne kształcenie i zapobiec, by wskutek przymusowej bezczynności stała się ofiarą niepożądanej agitacji i politycznych niepokoi” – pisał Hutten-Czapski. W swojej relacji zauważał, że nowe władze widziały w tym szansę na pokazanie, że to, co zabrali Rosjanie, to oddają Polakom Niemcy.

W trakcie dyskusji nad losem uczelni wyższych Beseler zapytał hrabiego o zdanie. „W gorących słowach (odparłem – red.), że uważam utworzenie (uczelni – red.) w Warszawie za najlepszą oznakę, iż Niemcy nie tylko nie mają zamiaru wynaradawiania Polaków, lecz przeciwnie przygotowują polską administrację kraju. Również i Beseler zrozumiał ważność i doniosłość tego projektu i jako syn profesora uniwersytetu rad był, że zostanie założycielem wielkich instytucji naukowych” – opisywał graf.

Uroczyste otwarcie Uniwersytetu Warszawskiego oraz Politechniki Warszawskiej odbyło się 15 listopada 1914 r. Zaczęło się od nabożeństwa w katedrze św. Jana na Starym Mieście, celebrowanego przez samego arcybiskupa Kakowskiego. Późniejsze uroczystości w siedzibach obu uczelni zamieniły się we wzajemne polsko-niemieckie podziękowania, połączone z roztaczaniem wizji „epoki nowego życia umysłowego”.

Kilka miesięcy później do Beselera trafił projekt zorganizowania obchodów 125. rocznicy Konstytucji 3 maja. Rosjanie regularnie ich zabraniali. Niemcy również mieli opory, bo choć dostrzegali w nich szansę na kolejny krok w przeciąganiu Polaków na swoją stronę, to się bali, czy wydarzenie nie stanie się zarzewiem antyniemieckich wystąpień. Ostateczną decyzję podjął generał-gubernator. Swoją zgodę argumentował koniecznością podejmowania ryzyka w wielkich chwilach politycznych.

Całość rozpoczęła się od oficjalnych przemów w Ratuszu. Po nich, o godz. 11, wielki pochód wyruszył z Rynku Starego Miasta w stronę Krakowskiego Przedmieścia, placu Trzech Krzyży, Belwederu i dalej. Gdy czoło przemarszu dochodziło do celu, koniec cały czas tkwił w miejscu startu. Po latach Czesław Jankowski wspominał: „Ponieważ brałem udział w tym pochodzie, nie widziałem więc jego całości, od tych jednak, którzy przyglądali mu się z okien, słyszałem, jak wielkie wrażenie wywierała ta olbrzymia, imponująca, narodowa manifestacja. Zaimponowała ona swym ogromem i porządkiem i Niemcom, których nie było widać tego dnia na ulicach. Dała temu wyraz «Deutsche Warschauer Zeitung» we wzmiance poświęconej tej uroczystości. Olbrzymie, wspaniałe, niezapomniane wrażenie!”.

Głód, bezrobocie, rabunek

Gesty wykonywane przez Beselera musiały być wielkie i głośne, wtedy tylko mogły odegrać swoją polityczną rolę. Nie na wszystkich jednak robiły wrażenie. W gronie niechętnych znalazł się Aleksander Kraushar, powstaniec styczniowy i historyk. Już same zmiany w krajobrazie warszawskiej ulicy stanowiły dla niego dowód na to, że niemiecka okupacja szkodzi Polakom. „Najazd rosyjski przez ciąg stuletniego przeszło bytowania między nami nie zdołał zaszczepić tylu okazów moskiewszczyzny w liczbie sklepów i szyldów, w rodzaju i trybie działania handlowych przedsiębiorstw, charakteru egzotyczno-wschodniego, ile ich wprowadziła paromiesięczna zaledwie początkowa gospodarka Niemców”.

Ale to był dopiero początek długiej listy zarzutów. W warunkach wojennej gospodarki, będącej niemal zawsze gospodarką niedoboru, Warszawa stała się dla Niemców źródłem surowców niezbędnych do prowadzenia działań zbrojnych. I choć cieszono się, że zniknęły górujące nad miastem kopuły cerkwi, zdemontowane i przetopione, to podobny los spotkał setki innych elementów wyposażenia nie tylko ulic, lecz także instytucji i mieszkań prywatnych. „Bez żadnej kontroli wpadali żołdacy do mieszkań, a otworzywszy przemocą zamknięte szafy, unosili z nich wszystko, cokolwiek miało wartość metalu. Wszelkie okucie, sprzęty umywalni i łazienek, naczynia metalowe, stawały się przy takich okazjach ofiarą zdobywców” – pisał Kraushar.

Sam dwukrotnie przeżył wizytę tego samego niemieckiego żołnierza, który za każdym razem opuszczał jego mieszkanie z metalowymi elementami wyposażenia, w tym z mosiężnymi drzwiczkami do pieca kaflowego. I o ile za pierwszym razem zostawił pokwitowanie, to za drugim już nie zawracał sobie głowy zbędną biurokracją.

Najcenniejszym źródłem metalu były fabryki – te, których nie rozebrali i nie wywieźli ze sobą Rosjanie. Efektem działań obu zaborców stała się bieda na skalę wcześniej nieobserwowaną w Warszawie. Stanisław Kutrzeba, historyk prawa, zapamiętał ze swojej wizyty w mieście w maju 1916 r., że opanowali je żebracy. „I robotnika się spotyka, gdy o datek prosi. Bo o pracę trudno, stoją przeważnie fabryki (…). A ileż tej nędzy, która żebrać się nie wstydzi – pisał. – Szedłem do znajomych: o piętro niżej fala ludzi wchodzi w jakieś drzwi, czeka kolei. Po twarzach, ubraniach widać, że to ludzie z tzw. inteligencji”.

Przygotowania do niepodległości

W liście wysłanym do żony w 1917 r. Hans Hartwig von Beseler skarżył się, że jego próby skierowania Polaków na drogę współpracy z Niemcami regularnie natykają się na rafy i mielizny. „Nie masz pojęcia, jak strasznie jest być zawsze Prometeuszem w okowach” – pisał. I choć trzy lata jego rządów pełne były biedy, głodu i rabunków, to jednocześnie dały Polakom przestrzeń na organizowanie się. Otwarcie uczelni wyższych, zgoda na obchodzenie rocznic historycznych, na organizację rekrutacji do Legionów Polskich, wpłynięcie na stworzenie Polskiej Siły Zbrojnej czy też na wydanie aktu 5 listopada pozwalają widzieć w nim nieświadomego architekta podwalin polskiej państwowości.

Ostatecznie jeszcze w 1916 r. mówił, że Polaków „należy przygotować do zaprowadzenia własnych rządów”. I to jedno w ciągu trzech lat rządów niewątpliwie mu się udało. ©Ⓟ