Narracja o „Polsce w ruinie” trzyma się mocno i niegroźne jej okresy szybkiego wzrostu gospodarczego, rosnących płac czy spadającego bezrobocia. Potrafi przetrwać wszystko. Osiem lat temu używał jej PiS, by odbić władzę z rąk PO. Ostatnio tę samą opowieść snuje liberalna – wciąż jeszcze – opozycja. Używa jej także po wyborach – najprawdopodobniej po to, by wymigać się od realizacji licznych, często sprzecznych ze sobą, propozycji programowych.

Kilka dni po wyborach na platformie X Ryszard Petru napisał, że finanse publiczne po PiS są „w tak złym stanie, że może zabraknąć pieniędzy w budżecie na koniec roku”. Wybrany właśnie na posła z listy Trzeciej Drogi ekonomista wykrył to „w danych Ministerstwa Finansów, które właśnie opublikowali (po wyborach)”.

Rzeczywiście według najnowszego szacunku resortu deficyt budżetu państwa wyniósł prawie 35 mld zł. Jeszcze w sierpniu było to niecałe 17 mld zł, więc mówimy o dwukrotnym wzroście, co na pierwszy rzut oka może robić wrażenie. W ciągu jednego miesiąca zadłużyliśmy się tak jak w poprzednich ośmiu.

O prawdziwej sensacji trudno jednak mówić z dwóch powodów. Po pierwsze, w ostatnich latach Ministerstwo Finansów przyzwyczaiło nas, że wykorzystuje większość planowanego deficytu w ostatnich miesiącach roku. W listopadzie 2022 r. budżet państwa miał nadwyżkę 18 mld zł, ale rok zakończył na 12-miliardowym minusie, chociaż w grudniu nie zdarzyło się nic szczególnego.

W tym roku państwo znalazło się pod kreską kilka miesięcy wcześniej, ale zaplanowany deficyt jest o wiele wyższy. W ustawie budżetowej pierwotnie zakładano, że wyniesie 68 mld zł, jednak w lipcu ją znowelizowano. Obecnie planuje się deficyt na poziomie aż 92 mld zł. Można dyskutować, czy to nie za dużo, ale faktem jest, że po trzech kwartałach państwo „zrealizowało” dopiero jedną trzecią planu. Oczywiście w tym akurat przypadku im niższy poziom realizacji, tym lepiej.

Już od czasu pandemii nadwiślańscy opozycjoniści opowiadają o finansach sektora budżetowego, jakby byli narratorem jakiegoś kryminału w stylu noir. Rzeczywisty stan finansów publicznych ma być więc nam tak naprawdę nieznany, gdyż większość wydatków wyprowadzono do różnych tajemniczych funduszy, które zawierają niejasne i niejawne transakcje na setki miliardów złotych, dzięki czemu władza może ukryć przed społeczeństwem prawdziwą sytuację, a przy okazji skubnąć z tej góry pieniędzy nieco dla siebie. „Gdy prezydent wreszcie pozwoli nam zarządzić budżetem, natychmiast zyskamy dostęp do wszystkich danych. Pokażemy ludziom, ile PiS pieniędzy wyprowadził, na co je wydał, jakie jest zadłużenie państwa po ośmiu latach ich rządów i co najważniejsze – przedstawimy precyzyjną ścieżkę wychodzenia z pisowskiego długu” – stwierdziła w poniedziałek posłanka Izabela Leszczyna z KO w radiu TOK FM.

Rzeczywiście część długu publicznego przeniesiono do agend rządowych – Polskiego Funduszu Rozwoju i Banku Gospodarstwa Krajowego. PFR i BGK emitują własne obligacje w ramach funduszy, którymi zarządzają, dzięki czemu ich wartość nie jest doliczana do zadłużenia państwa. Tę metodę zaczęto stosować na szerszą skalę w czasach COVID-19, by nie związać sobie rąk ewentualnym przekroczeniem drugiego progu ostrożnościowego (55 proc. PKB), co wiązałoby się z koniecznością zaciskania pasa. A w pandemii lepiej było tego uniknąć.

Obecnie w ten sposób finansuje się m.in. ogromne inwestycje zbrojeniowe, nieco wcześniej były to programy osłonowe podczas kryzysu energetycznego. I znów można dyskutować nad słusznością przedłużenia tej formy finansowania wydatków publicznych, jednak trudno mówić o ukrywaniu tego długu, skoro jest on stale raportowany przez emitentów. Wystarczy wejść na podstronę BGK „Emisje obligacji”, gdzie pod hasłem „statystyka” umieszczono aktualizowaną na bieżąco tabelę ze szczegółami wszystkich emisji od roku... 2009. Tak, BGK zaczął emitować obligacje jeszcze za rządów Donalda Tuska, chociaż niewątpliwie od kwietnia 2020 r. dzieje się to na nieporównywalnie większą skalę. Przykładowo od początku września bank sprzedał obligacje o wartości prawie 4 mld zł i 435 mln euro. Zdecydowana większość długu emitowana jest w złotych, jednak od maja 2022 r., gdy z powodu wzrostu stóp procentowych rentowność polskich obligacji wzrosła, coraz częściej pojawiają się emisje w walutach zagranicznych – głównie euro i dolarach, choć znajdziemy też jedną na 93 mld japońskich jenów (2,6 mld zł) z maja tego roku.

Skoro każdy ciekawy i w miarę zorientowany w funkcjonowaniu państwa i internetu obywatel bez problemu może znaleźć te dane, to nie można mówić o ich ukrywaniu. Oczywiście lepiej byłoby, gdyby wykazywano je w jednym miejscu łącznie, by przeciętny obserwator sceny politycznej mógł w miarę szybko sam się zorientować w stanie budżetu. Dla największych partii opozycyjnych łączny poziom zadłużenia nie powinien jednak być żadną tajemnicą. Chyba mają w swoich szeregach tylu ludzi, by oddelegować jedną osobę do analizowania bieżącej sytuacji ekonomiczno-społecznej, w tym właśnie łącznego poziomu długu.

Być może nie zrobiły tego, gdyż w gruncie rzeczy dobrze wiedzą, że te dane są podliczane i wykazywane łącznie, tyle że w innym miejscu. „Wszystkie dane o finansach publicznych, wliczając pozabudżetowe fundusze, są publicznie dostępne na stronach Eurostatu i doskonale znane nam jako badaczom i badaczkom” – czytamy w opublikowanym w środę liście otwartym Polskiej Sieci Ekonomii, w którym autorzy sprzeciwiają się „szerzeniu dezinformacji o stanie polskiej gospodarki”. Polska musi raportować do UE całe zadłużenie publiczne, a stosowane nad Wisłą sztuczki księgowe bez wątpienia nie zwalniają rządu z unijnej kontroli, która zresztą pokazuje więcej niż krajowa, gdyż UE posługuje się twardymi danymi i zasadami wspólnymi dla wszystkich krajów.

Pod względem deficytu budżetowego Polska wypada w ostatnim czasie rzeczywiście słabo. Według Eurostatu w 2022 r. roku deficyt sektora finansów publicznych wyniósł 3,7 proc. PKB – o prawie 0,5 pkt proc. więcej niż średnio w UE. Był też nieco wyższy od unijnego progu, po którego przekroczeniu państwu grozi objęcie procedurą nadmiernego deficytu. To się nie stało głównie dlatego, że od czasu pandemii jest ona zawieszona. W przyszłym roku kryteria fiskalne znów będą jednak stosowane, co może grozić reakcją ze strony Unii, tym bardziej że tegoroczny deficyt wyniesie ok. 4,5 proc. PKB.

Przekroczenie progu 3 proc. nie oznacza jednak automatycznie, że kraj sprowadzi na siebie restrykcje ze strony Brukseli. Będzie to można uzasadnić, a akurat Polska argumentów ma sporo – zbrojenia, objęcie uchodźców świadczeniami społecznymi czy uniezależnianie się od dostaw surowców z Rosji. Należący do tej samej frakcji co pani von der Leyen (EPP) Tusk powinien umieć jej to wytłumaczyć. Zresztą według samej KE do objęcia procedurą nadmiernego deficytu na początku przyszłego roku kwalifikować się będzie aż 20 państw członkowskich, czyli zdecydowana większość.

Czy PiS pozostawia KO, TD i Lewicy finanse w opłakanym stanie? Obecnie mamy zahamowanie wzrostu gospodarczego i dołek koniunktury, co zawsze zwiększa na jakiś czas deficyt – PKB przestaje rosnąć, a wydatki państwa zwykle nie dostosowują się do tego „w czasie rzeczywistym”, gdyż pogrążyłoby to przechodzącą problemy gospodarkę. Na przykład w latach 2009 i 2010 – podczas poprzedniego kryzysu gospodarczego – deficyt polskiego sektora finansów publicznych wynosił po 7,5 proc. PKB. Nawet w czasie pandemii nie był tak wysoki (6,9 proc. PKB). A mimo to udało się go zdusić, gdy gospodarka ruszyła – w 2015 r. wyniósł już tylko 2,5 proc. PKB. W przyszłym roku prawdopodobnie czeka nas gospodarcze odbicie i wzrost rzędu 3 proc., co powinno ułatwić rządowi utrzymywanie deficytu bliżej zera.

Poza tym Polska wciąż ma duży bufor bezpieczeństwa. Składa się on z dwóch elementów. Pierwszym jest dosyć niski poziom skumulowanego długu publicznego. Według Eurostatu w II kw. tego roku wyniósł on 48,4 proc. PKB. Średnia unijna (84 proc.) jest zawyżana przez kilka państw zadłużonych na grubo ponad wysokość rocznego PKB (np. Włochy z 142 proc.), więc może być nieco myląca. W zestawieniu państw wypadamy mniej więcej pośrodku – 10 krajów wykazało niższy dług niż Polska. Bycie na poziomie Holandii nie jest powodem do wstydu. Dług uchodzących za oszczędne Niemiec wciąż jest o ponad 15 pkt. proc. wyższy niż w Polsce.

Niski dług publiczny może pomóc w utrzymaniu płynności finansowej, jednak na niewiele zda się w kwestii procedury nadmiernego deficytu. W tym przypadku można jednak sięgnąć do drugiego elementu naszego buforu bezpieczeństwa. Jest nim, chociaż może to zdziwić przeciętnego płatnika, bardzo niski poziom opodatkowania nad Wisłą. A PiS jeszcze je obniżył – przypomnijmy, że wprowadzono ledwie 12-proc. podstawową stawkę PIT, zaledwie 9-proc. CIT dla małych podatników i zerową stawkę VAT na żywność (ta ostatnia zresztą zapewne wróci w przyszłym roku do poprzedniej wysokości). W rezultacie dochody sektora finansów publicznych wyniosły w zeszłym roku 40 proc. PKB, czyli aż o 6 pkt proc. mniej niż średnio w UE. Czechom daniny publiczne przyniosły o 1 pkt proc., a Węgrom o ponad 2 pkt proc. więcej. 2 proc. PKB to w Polsce ok. 60 mld zł. Warszawa ma więc ogromne pole do realnego podniesienia podatków, tym bardziej że można to zrobić, likwidując przywileje niektórych dobrze uposażonych grup i obejmując wszystkich tymi samymi zasadami. Można to w dodatku świetnie wyjaśnić zasadami wolnego rynku – przecież chodziłoby o „wyrównanie reguł gry”.

Autorzy wspomnianego listu otwartego proponują: „Przyszły rząd musi zadbać o stronę dochodową budżetu, która została nadwyrężona przez cięcia podatkowe Polskiego Ładu. Kluczowe kierunki to zwiększenie progresji systemu podatkowo-składkowego oraz przenoszenie ciężaru podatkowego z pracy i konsumpcji na zyski i majątki”. Problem w tym, że liberalna część opozycji, która będzie wieść prym w przyszłym rządzie, podczas kampanii obiecywała coś wręcz przeciwnego – kolejne przywileje podatkowe dla zamożnych (urlop dla przedsiębiorcy obiecany przez KO), przywrócenie starych (powrót do ryczałtowej składki ZUS dla działalności gospodarczych w programie KO i TD) oraz zamrożenie podatków do końca nadchodzącej kadencji (to już obietnica samej TD). A na deser dwukrotne podniesienie kwoty wolnej, co byłoby radykalnie kosztowne – zarówno dla państwa, jak i dla samorządów.

W takich warunkach rzeczywiście może być trudno spiąć budżet. Nie będzie to jednak wina rzekomego ukrywania zadłużenia przez PiS, tylko nieodpowiedzialnych zapowiedzi przedwyborczych liberalnej opozycji. Nic więc dziwnego, że to właśnie ona najgłośniej krzyczy o dramatycznym stanie finansów publicznych. Miejmy nadzieję, że chodzi jej o stworzenie atmosfery, w której będzie mogła wycofać się z obietnic, których realizacja nie przyniesie finansom państwa nic dobrego. ©Ⓟ