- Stan wód rzecznych w Polsce stale się poprawia. Ale sporo pozostało do zrobienia, zwłaszcza na terenach wiejskich - uważa prof. dr hab. Artur Magnuszewski, hydrolog z Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego

prof. dr hab. Artur Magnuszewski, hydrolog z Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego / Materiały prasowe
Skażenie Odry budzi ogromne emocje. Na poziomie lokalnym takie zjawiska są częstsze?
Tak wysokie stężenia toksycznych substancji w rzece, które powodują masowe wymieranie zwierząt, to rzadkość. Woda płynąca ma wysoki potencjał samooczyszczania się, działa jak naturalny rozcieńczalnik, dzięki dopływom zanieczyszczona woda miesza się ze świeżą. Oczyszczalnie ścieków bazują w dużej mierze na tych zaobserwowanych w naturze mechanizmach: procesie sedymentacji, czyli powstawania osadów i ich opadania na dno, natleniania, rozkładu biologicznego itp.
Kilka lat temu mieliśmy też np. skażenie podwarszawskiego Zalewu Zegrzyńskiego. W dolinach Bugu i Rządzy w okresie letnim miały miejsce obfite opady deszczu, stojąca na polach woda zaczęła gnić, a potem spłynęła do rzeki, powodując tzw. przyduchę. Na skalę lokalną to była poważna katastrofa. Ale mniej więcej po tygodniu doszło do naturalnej wymiany wody w zbiorniku i sprawa się zakończyła. Skażenie Odry też nie będzie trwało wiecznie. Problemem jest jednak niski stan rzeki, który spowalnia naturalne procesy rozcieńczania.
Jak ma się, pod względem śladu środowiskowego, awaria warszawskiej oczyszczalni Czajka w 2020 r. do aktualnego skażenia Odry?
Za wcześnie, żeby to przesądzić. Ważnym miernikiem będzie stopień rozcieńczenia zanieczyszczeń. Nawet w okresie „niżówki” Wisłą przepływa 200-250 m sześc. na sekundę. Skala awaryjnego zrzutu ścieków z Czajki wynosiła mniej więcej 2,5-3 m sześc. na sekundę. Skali zanieczyszczenia Odry jeszcze nie znamy. Ale wnioskując z reakcji świata żywego, można przypuszczać, że w tym przypadku zrzut toksycznych substancji był znacznie bardziej gwałtowny.
Jeszcze w latach 90. kąpiele w dużej części polskich rzek były nie do pomyślenia. Dziś ich stan jest lepszy?
Znacząco. W wymierny sposób pokazują to choćby dane międzynarodowej organizacji HELCOM, która od lat prowadzi monitoring wody zasilającej Bałtyk. To przede wszystkim zasługa radykalnej poprawy gospodarki ściekowej w naszych miastach. Zainwestowano ogromne pieniądze i oczyszczalnie są już w zasadzie standardem. W okresie PRL większą skalę miały zrzuty zanieczyszczonej wody z instalacji przemysłowych. Zresztą sama Odra jest rzeką o długiej historii zanieczyszczeń. Dużym problemem pozostaje jej zasolenie związane m.in. z wpływem wód kopalnianych. Do dziś wodociągi wrocławskie nie mogą z tego właśnie powodu pobierać wód z Odry.
Czyli katastrofa na Odrze to tylko wypadek przy pracy?
Nie do końca. Sporo do zrobienia pozostaje na terenach wiejskich, zwłaszcza we wschodniej Polsce. Każda gmina chce mieć wodociągi, ale znacznie gorzej jest z kanalizacją i oczyszczaniem ścieków. O ile w miastach objęcie oczyszczalniami ścieków przekracza 90 proc., to na wielu wsiach leży odłogiem. A to nie wszystko, bo oprócz takich punktowych zanieczyszczeń są jeszcze tzw. obszarowe, związane przede wszystkim z działalnością rolniczą. To powód, dla którego mimo pozytywnych zmian nadal to z polskich rzek trafiają do Bałtyku największe ładunki azotu i fosforu. Ale nie należy wyciągać z tego prostych wniosków...
Nie jesteśmy największym trucicielem kontynentu?
Trzeba wziąć poprawkę na to, że dorzecze Wisły jest największe w całym basenie Morza Bałtyckiego. To ogromny teren o dużej gęstości zaludnienia i dużym nasyceniu rolnictwem. Trudno porównywać go choćby ze Szwecją, gdzie uchodzące do Bałtyku rzeki są niewielkie, znaczenie rolnictwa w ich rejonie skromne, a gęstość zaludnienia - niska. Zupełnie inne wyniki wyjdą nam, jeśli przeliczyć ładunek zanieczyszczeń na kilometr kwadratowy terytorium czy na głowę mieszkańca. Nasz wkład okazuje się wówczas bliski regionalnej średniej, a na relatywnie największego truciciela wychodzą… Duńczycy.
Dlaczego?
To połączenie intensywnego i nowoczesnego rolnictwa, które wykorzystuje dużą ilość nawozów sztucznych, z silnie przekształconymi rzekami. Nie ma tam rzek, jakie możemy wciąż spotkać w Polsce, o względnie naturalnym korycie. To czynnik, który działa na naszą korzyść, bo dzika rzeka - meandrująca, z wyspami, rozlewiskami czy bocznymi ramionami - ma większe zdolności samooczyszczania niż rzeka uregulowana. Fakt, że w dużej mierze ominął nas XIX-wieczny trend zwężania i „prostowania” rzek, żeby jak najszybciej odprowadzały wodę do morza, okazał się atutem.
Nasi rządzący są innego zdania. W ostatnich latach słyszymy o korzyściach z regulowania rzek, budowie wielkich zbiorników retencyjnych czy próbach odradzania żeglugi śródlądowej. To błąd?
Właściwe jest podejście dwutorowe. Dużych rzek, które zostały przekształcone w XIX w. - takich jak górna Odra - nie przywrócimy już do stanu pierwotnego. Te zmiany są już w zasadzie nieodwracalne.
Stopień wodny na Wiśle, w Siarzewie, jest potrzebny?
Ta inwestycja musi powstać, inaczej zagrożony będzie Włocławek. To kwestia bezpieczeństwa ludzi. Także energetycznego, bo włocławska tama to 120 MW zielonej, odnawialnej energii.
A drugi tor?
Rzeki, które ostały się w formie naturalnej, powinniśmy zachować - tu warto powściągnąć zbyt daleko idące zapędy planistów. W kontekście żeglugi warto zresztą zwrócić uwagę na to, co się dzieje za naszą zachodnią granicą. Na przykład na Renie - najlepszej rzece w Europie, jeśli chodzi o warunki dla żeglugi - w ostatnich tygodniach transport praktycznie stanął ze względu na niski poziom wody. Niemcy stają przed wyborem: albo bardzo mocno ograniczą tę formę transportu, albo będą musieli dokonać kolosalnych inwestycji w dostosowanie floty do nowych warunków klimatycznych.
W konflikcie o rzeki nie jest tak, że spierają się ci, którzy chcą zachowania dzikiej przyrody z technokratami chcącymi zaprząc je do pracy?
W rachunku ekonomicznym powinniśmy uwzględnić w większym stopniu tzw. usługi ekosystemów. Chodzi o to, że naturalne rzeki dają nam dużo lepsze parametry w zakresie zdolności do samooczyszczania. Stanowi to ogromny atut choćby z punktu widzenia rybołówstwa. Mamy wartości estetyczne czy turystyczne, które zyskują na znaczeniu, bo wraz z rozwojem technologicznym ludzie mają do dyspozycji coraz więcej wolnego czasu. A to nie koniec, bo trzeba wziąć jeszcze pod uwagę kierunek i dynamikę zmiany klimatu. Dzika rzeka jest swoistą polisą ubezpieczeniową przed skutkami zmian, takimi jak dłuższe okresy bezdeszczowe przeplatane gwałtownymi ulewami. W naturalnej dolinie rzecznej dochodzi do retencji wody w terenach zalewowych. Tam osadza się część potencjalnie szkodliwych substancji i nie płynie dalej, do morza. Jednocześnie odnawiane są zasoby wód gruntowych, rzeka jest korytarzem dla wędrówek zwierząt. To w obecnych warunkach wielki skarb. ©℗
Rozmawiał Marceli Sommer