Kiedy prawica mówi o rodzinie, w zasadzie nie wiadomo, do kogo mówi, bo co rusz z tej definicji kogoś wyklucza. I zostaje abstrakcyjna opowieść na potrzeby polityki zamiast odpowiedzi na prawdziwe problemy, z jakimi mierzą się rodziny

Wysłałem do pani poseł Agnieszki Dziemianowicz-Bąk list: „Wydaje mi się, że rodzice o różnych poglądach, wychowując dzieci, bardzo często odwołują się do wspólnego modelu. Dość tradycyjnego: nie kradnij; nie bij, chyba że w obronie słabszych; nie kłam; słuchaj, kiedy mówi ktoś starszy. Zazwyczaj bez obciachu używają określeń: «chłopcy i dziewczynki», «tata i mama», «dziadek i babcia», a nawet «lekcje religii» i «pierwsza komunia». Nikt nie zaprzeczy, że sporo się zmieniło - zwykle na dobre - w rozumieniu potrzeb dzieci i w akceptowanym modelu wychowania. Zarazem rzadko świat polskich rodziców i dzieci jest światem na opak; nie przyjęło się nawet mówienie do rodziców na «ty». Kiedy jednak wsłuchać się w publiczną debatę, a właściwie w emonamiastkę debaty, którą mamy, można odnieść wrażenie, że rodzina jest oblężona przez przeważające siły wroga, które pragną jej zniszczenia. I że polska prawica rodziny broni jako jedyna. Jak to się stało, że pozwoliliście na zakorzenienie się stereotypu: «lewica jest za aborcją, związkami partnerskimi, likwidacją płci, poliamorią i promocją LGBT+, a prawica jest za życiem, kochającą się rodziną i normalnością»? Jeśli sądzić po licznych i, przepraszam za określenie, dość zwykłych rodzinach w środowisku lewicy oraz niemałej liczbie rodzin patchworkowych i rozwodowych sag w środowisku prawicowym, stereotyp ten nie jest prawdziwy. A mimo to, jak się zdaje, nie walczycie z nim. Tracicie punkty, utrudniacie sobie wyjście do elektoratu socjalnego, ale tradycjonalistycznego. Boicie się bury ze strony progresywnych nadgorliwców? Lękacie się, że ktoś pomyśli o was ze zgrozą «Chłopak, dziewczyna, normalna rodzina»? Podpuszczam panią trochę, ale (a może dlatego) liczę na odzew i rozmowę”. I do rozmowy doszło. ©℗
Z Agnieszką Dziemianowicz-Bąk rozmawia Jan Wróbel
Trafiłem? Oddaliście pole rodzinne prawicy?
Najkrócej, jak mogłabym odpowiedzieć na zarzut, że nie walczymy - walczymy.
Aha.
W ubiegły czwartek ruszyliśmy w wakacyjną trasę pod hasłem „Bezpieczna rodzina”. Odwiedzimy dziesiątki małych i średnich miejscowości w każdym województwie i każdym okręgu wyborczym, żeby jak najdalej dotrzeć z programem i przekazem skierowanym wprost do polskich rodzin - z przekazem, który mamy od dawna, tylko…
Tylko przekaz PiS jest silniejszy.
Dla nas, dla lewicy, rodzina to ludzie, dla prawicy - ideologia. Prawicowe mówienie o rodzinie to forma walki politycznej: z jednej strony straszenie, że trzeba jej bronić, bo jest zagrożona, z drugiej tworzenie zideologizowanej wizji rodziny, która, jak słusznie pan redaktor zauważył, dla samych przedstawicieli prawicy jest nieosiągalna. Bo to wizja, która nie ma nic wspólnego z rodzinami z krwi i kości, jakie faktycznie żyją w Polsce. A one mają swoje blaski i cienie, no i, przede wszystkim, są różne - mama samodzielnie wychowująca dziecko, para z dwójką dzieci, rodzina patchworkowa, związek nieformalny, bezdzietne małżeństwo. Ale kiedy prawica mówi o rodzinie, w zasadzie nie wiadomo, do kogo mówi, bo co rusz z tej definicji kogoś wyklucza. I zostaje abstrakcyjna opowieść na potrzeby polityki zamiast odpowiedzi na prawdziwe problemy, z jakimi mierzą się rodziny w codziennym życiu.
Ośmielę się nie zgodzić z panią posłanką - faktycznie ideał rodziny jest nieosiągalny, bo tak to już w ogóle z ideałami bywa. Jednak poczucie zagrożenia jest twardą daną statystyczną i potwierdza się w wynikach wyborów. Genialny myk prawicy: mało mówmy o ideałach życia rodzinnego, bo ludzie mogą poczuć się oceniani, mówmy za to dużo o groźbach - i wygrywamy.
Nie wiem, co to znaczy, kiedy pan redaktor mówi, że „ideał polskiej rodziny jest nieosiągalny”. Jest, tylko może oznaczać odmienne rzeczy dla różnych ludzi. To po prostu dobre życie rodzinne, w którym są miłość, szacunek, bezpieczeństwo, nie zaś życie w modelu narzuconym przez polityków.
Może z 15 proc. jest takich rodzin.
Myślę, że znacznie więcej, bo ludzie różnie układają własne życie i w różnych konfiguracjach starają się znaleźć spełnienie swoich potrzeb, wcale niekoniecznie tkwiąc w narzucanych definicjach. Matka, decydując się na rozwód, może zerwać z przemocowym związkiem - i ta rodzina po rozwodzie jest lepsza niż wtedy, kiedy spełniała definicję pełnej rodziny.
Jak szkoła powinna uczyć o rozwodach? Z troską? Beznamiętnie? Może wcale, aby nikt się nie denerwował?
Szkoła powinna rozwijać umiejętności budowania dojrzałych relacji - opartych na zaufaniu, więzi, bezpieczeństwie, wzajemnym poszanowaniu wolności. I mówić wprost: budowa takich relacji prowadzi często, choć też nie zawsze, do zawarcia małżeństwa czy związku partnerskiego, założenia rodziny. A kiedy takiej dobrej i zdrowej relacji nie da się utrzymać czy naprawić, to ważne, by umieć ją zakończyć. Szkoła nie powinna demonizować faktu, że relacje się rozpadają, także te rodzinne. Bo tak dzieje się w życiu - a szkoła ma do życia przygotowywać, nie nim straszyć.
Nie demonizować, zgoda. Ale „rodzina rozbita” czy po prostu „rodzina w nowym, wzbogacającym doświadczeniu”?
Znowu mamy poszukiwać uniwersalnej definicji, modelu? W rzeczywistym życiu? A po co? Czasem rozwód jest korzystnym wyjściem wzmacniającym byłych partnerów, czasem wręcz rodzinę, a kiedy indziej nie.
Co nie zmienia faktu, że możemy o samym zjawisku mówić jako o niepokojącym albo nie. Wyjątki to wyjątki, nawet zabójstwo bywa usprawiedliwione.
Czy pan właśnie porównał rozwód do zabójstwa? To tak szkoła na pewno nie powinna uczyć o rozwodach…
Zabójstwo Kutschery w 1944 r.? Co w tym złego? Normalna szkoła nie pomija tej prawdy o świecie, że w ekstremalnych sytuacjach mamy prawo zachowywać się ekstremalnie.
Rozwód to rozwód. Jest jakimś - wcale nie ekstremalnym - rozwiązaniem sytuacji, dla której nie ma - w ocenie zainteresowanych - lepszego rozwiązania. Kluczowe jest to, jak uczestniczący w takim procesie ludzie się zachowują, a jeśli proces ten obejmuje inne osoby, np. dzieci, to w jaki sposób pomogą się im w nim odnaleźć. Szkoła nie powinna uczyć o tym, czy się rozwodzić, czy nie - szkoła ma pomóc młodym ludziom rozwinąć kompetencje, które w różnych sytuacjach życiowych pozwolą im zachować się tak, żeby jak najbardziej zadbać o dobrostan swój i innych. Uczyć umiejętności podejmowania decyzji, także tych dotyczących relacji - ale nie instruować, jakie to mają być decyzje.
Tyle że…
Jeśli bardzo chce pan redaktor znaleźć coś, co zagraża polskim rodzinom, to ja chętnie powiem, dlaczego polska rodzina jest zagrożona.
Mówiłem od razu!
Tylko te zagrożenia nie są tam, gdzie wskazuje prawica, i nie tam, gdzie chciałaby, aby były.
Dam teraz popis dziennikarstwa w daw-nym stylu: proszę mówić, a ja nie będę przerywał.
Rodzinom - nie wszystkim oczywiście, lecz coraz liczniejszej grupie - grozi utrata najbardziej podstawowej formy bezpieczeństwa: bezpieczeństwa materialnego. Dało się to zauważyć już w czasie pandemii, a jeszcze bardziej widoczne stało się teraz, w czasie kryzysu inflacyjnego i drożyzny. To strach o to, co będzie w przyszłym miesiącu: czy będziemy mogli opłacić czynsz?; czy ojciec na emeryturze da radę wykupić leki, czy muszę mu pomóc? ale z czego, bo rata kredytu znów skoczyła?; a co z wakacjami dzieci? na wysłanie ich na kolonie nas nie stać, ale czy damy radę zorganizować grilla, zaprosić dziadków? A to i tak są przykłady nie najbardziej dramatyczne, bo jeśli ktoś za pensję minimalną utrzymuje rodzinę lub samodzielnie opiekuje się osobą z niepełnosprawnością i jego jedyne środki to zasiłek czy świadczenie - to nie myśli o grillu czy wakacjach, tylko za co kupić jedzenie. To są autentyczne lęki i zagrożenia rodzin. A odpowiedź na nie: pomysł na obniżenie rat, wzrost płac i emerytur, dostęp do bezpłatnych usług publicznych - to prawdziwa dbałość o rodzinę. Nie tylko o rodzinne wartości, ale i o rodzinne żołądki.
Naukowiec - cudzoziemski - Ariel Malka przeprowadził kompleksowe badania w licznych krajach świata. Jedna z konkluzji: Polska jest wśród tych, w których grupy społeczne dające duże przyzwolenie na aktywną politykę socjalną państwa chętniej akceptują konserwatywny światopogląd. Nasi socjologowie Paweł Ruszkowski i Robert Sobiech potwierdzają, że wśród robotników mamy najwyższy odsetek zgody na ingerencję państwa w kwestie obyczajowe. PiS już zaserwował więcej opieki socjalnej i więcej obrony świętych wartości, więc lepszym PiS-em niż PiS nie będziecie.
Nie zamierzamy. Jesteśmy i będziemy lewicą, socjaldemokratami i socjalistami. I upominamy się o bezpieczeństwo każdej rodziny - tej rzeczywistej, a nie z wyobrażeń spin doktorów prawicy, to po pierwsze. Po drugie - odpowiadamy na faktyczne, a nie zmyślone problemy. A odpowiadamy w sposób systemowy - to zaś kolejna różnica między lewicową a prawicową polityką. Bo flagowy program PiS - 500 plus - choć w pierwszych latach odegrał ważną rolę w poprawie budżetów domowych, to za mało. Oczywiście należy go utrzymać, nie ma wątpliwości. Ale poprzestając wyłącznie na transferach finansowych, PiS powiedział Polakom: „Macie 500 zł, radźcie sobie sami”. A co z opieką stomatologiczną, co z psychologiem dla dziecka, co z mieszkaniem, gdy nie stać na kredyt, co z dojazdem do pracy, kiedy paliwo drożeje, a autobusu we wsi jak nie było, tak nie ma? Dziś, kiedy przez inflację te 500 zł jest warte ok. 350 zł, coraz więcej Polaków domaga się rozwiązań systemowych: budowy mieszkań na wynajem, psychologa w każdej szkole, naprawdę bezpłatnej ochrony zdrowia. Domaga się, ale tego nie dostaje. I czuje się, słusznie, oszukana. W pierwszych latach rządów PiS mogło się wydawać, że partia zaproponowała wyborcom pewien układ. Damy większą osłonę socjalną, zaczniemy nadrabiać to, co liberałowie zaniedbywali, w zamian zrobimy, co nam się podoba, w innych dziedzinach - sądownictwa, praw człowieka, mediów. Jednak PiS i z tej umowy już się nie wywiązuje. Zaostrza ton krucjaty wobec osób LGBT, zakazuje aborcji, demoluje wymiar sprawiedliwości, ale nie jest już w stanie „dowieźć” drugiej części umowy.
Tej z forsą.
Tej z zapewnieniem bezpieczeństwa materialnego. Pewności jutra. Zaspokojenia podstawowych potrzeb, ale też aspiracji - bo przecież obietnica była, że będzie lepiej, a nie gorzej. Tymczasem ludziom żyje się coraz trudniej, coraz biedniej i coraz niepewniej. Dostają rachunki i widzą, że coś jest nie tak. I to zaczyna wkurzać. A jednocześnie spada akceptacja dla ostrego kursu władzy przeciwko prawom człowieka. Poparcie dla złagodzenia prawa dotyczącego aborcji rośnie nawet w elektoracie PiS. Wzrasta zrozumienie, że każda rodzina zasługuje na bezpieczeństwo, że potrzeby różnych grup i osób są uniwersalne. W badaniu zleconym przez organizację Miłość nie wyklucza wyszło, że ponad połowa Polaków nie tylko opowiada się za związkami partnerskimi, lecz również za tym, aby dla zapewnienia bezpieczeństwa dziecku partnera para jednopłciowa mogła wziąć ślub.
Kiedy promieniejący młodością ankieter z kwestionariuszem o miłości pojawia się w drzwiach, to trzeba mieć serce z kamienia, aby…
To normalnie robiony sondaż zrealizowany przez firmę badawczą, nie ma powodów, żeby podważać wyniki. Polskie społeczeństwo rozumie, że rodzina to ludzie z krwi i kości, a nie idea wymyślona dla potrzeb politycznych. Polacy myślą na ogół jak lewica - trzeba zapewnić pewien poziom bezpieczeństwa i zarazem pozwolić konkretnym ludziom żyć, jak chcą. Bo lewica chce budować państwo, w którym da się dobrze żyć, a nie państwo, które mówi ludziom, jak mają żyć.
W każdym badaniu można zauważyć, że niechęć do „tolerancjonizmu”, jak to się kiedyś na prawicy mawiało, jest większa wśród tych grup społecznych, których status społeczny jest niewysoki. Pani poseł zaś mówi jak misjonarze: ludzie z warstw ludowych chcą tolerancji i otwartości. A jak nie chcą… to chcą, tylko jeszcze tego nie wiedzą.
To nie misjonarstwo, to opis faktów. Polskie społeczeństwo się zmienia - prawicowa władza nawet nie próbuje za nim nadążać. I nie mówię tu jedynie o młodych - bo to żadne zaskoczenie, że są oni w awangardzie zmian. Zmieniają się też postawy Polek i Polaków powyżej 50 lat, zmienia się nawet elektorat PiS. Na przykład akceptacja dla aborcji wzrosła w elektoracie tej partii o 10 pkt proc., to ogromna zmiana. Jest to oczywiście wciąż elektorat identyfikujący się jako konserwatywny…
Taki mamy klimat.
Ale kiedy się w niego wsłuchać, to okazuje się, że ludzie głosujący dotąd na prawicę pod wieloma względami chcieliby takiego państwa, jakiego chce lewica.
Nie doświadcza pani poseł dysonansu - oto robotnik z ostatniej fabryki w małym miasteczku, właściwie człowiek skrojony dla lewicy, chce rodziny silnej Bogiem i Radiem Maryja - i już nie jest wasz?
Oczywiście, że nasz. To my zareagujemy, gdyby go z tej fabryki chcieli zwolnić za to, że poszedł na zwolnienie chorobowe - tak jak reagowałam, gdy do takich sytuacji dochodziło w jednym z wielkopolskich zakładów. Bronimy praw pracowników bez względu na to, jakiego słuchają radia, czy i w co wierzą, na kogo głosowali. I bez względu na to, jakiej są płci, orientacji, tożsamości, jaki mają kolor skóry. Bo bronimy ich jako pracowników i pracownice. Przykłady: strajk w Solarisie, gdzie wspierałam robotników jeszcze przed jego rozpoczęciem, gdzie byłam, gdy się zaczynał, i dokąd wracaliśmy wraz z posłankami i posłami Lewicy przez wiele tygodni. Podobnie było podczas strajku w firmie Paroc Polska, zaś aktualnie wspieramy protest pracownic i pracowników Kauflandu - trudny, ale bardzo ważny, bo walczą i o to, żeby zarabiać nie gorzej niż ich koledzy i koleżanki w Niemczech, i o to, by zatrudnione tam kobiety nie były dyskryminowane, np. by premie nie były cięte za wykorzystywanie urlopu macierzyńskiego. W tym sensie ten robotnik jest nasz. Zadanie polega na tym, bym i ja, kiedy do niego przyjeżdżam, kiedy interweniuję w jego sprawie, stała się jego posłanką. Bo nie mam złudzeń, że czasem, kiedy wchodzę na halę produkcyjną i otacza mnie morze robotników, mężczyzn…
Zapewne białych, na dodatek.
Oczywiście. Rozumiem wtedy, że nie jestem na spotkaniu z wyborcami, przynajmniej nie obecnymi. Bardzo często są to na wejściu ci, którzy w ogóle na głosowanie nie chodzą, bo nie ufają państwu, albo którzy lokują sympatie raczej w środowiskach skrajnej prawicy. I po prostu lewica ma pracę do wykonania - trzeba ich przekonać. Nie tyle nawet pozyskać, choć to też ważne, ale przede wszystkim dać wsparcie w procesie budzenia się ich świadomości, powiedziałabym wręcz tak klasycznie: świadomości klasowej. Bo to jest coś, co świat pracy musi odzyskać i powoli odzyskuje po latach jej wyciszania. Przeprowadzona po balcerowiczowsku transformacja zostawiła ludzi z przekonaniem: umiesz liczyć, licz na siebie.
Z ust mi to pani poseł wyjęła.
Łatwo liczyć na siebie, kiedy ma się już osiągniętą pewną pozycję, za którą idzie stabilizacja. Ale chodzi o to, żeby jak największej grupie ludzi stworzyć jak najlepsze warunki do jej osiągnięcia. Dlatego potrzebne jest wsparcie ze strony państwa, choćby prawo lepiej chroniące związki zawodowe i ich działaczy.
Misjonarstwo, mówiłem. Przyjeżdża pani z Warszawy i tłumaczy ludowi, jak naprawdę świat wygląda. Chodźcie za mną!
Jeśli już, to nie „chodźcie ze mną”, tylko „chodźmy razem”. Ale przede wszystkim nie ma co mydlić oczu: to nie posłanka wygra strajk, lecz robotnicy, pracownice, związkowcy. Ja nie jestem stroną. Mogę udzielić wsparcia i nagłośnić protest, mogę interweniować, mogę mediować - ale zorganizować się i wygrać muszą oni i one.
Powiedzmy, że poniższy dialog jest literacki, wymyślony - strajkujący wygrywają, a klasa robotnicza mówi do pani poseł, świetnie wykształconej liderki z Sejmu: „Pani Agnieszko, to my już całkiem jesteśmy za lewicą. Tylko tych tęczowych do szkół nie wpuszczajcie i będziemy za pan brat”.
Kiedy pod fabrykę Solarisa podjeżdżała młodzieżówka Lewicy, ta sama, która organizowała marsze równości i manifestacje za legalną aborcją, z tęczowymi przypinkami, słyszała od strajkujących podziękowania. I to jest wielka sztuka solidarności. Większa nawet niż ramię w ramię z kolegami i koleżankami walczyć w sprawach, w których jest się całkowicie zgodnymi. Zmiany społecznej dokonuje się poprzez zawieranie sojuszy. Im bardziej odlegli są lub wydają się na początku sojusznicy, tym większy jest potencjał tej zmiany.
Z nabożnym lękiem czytam czasami produkcje aktywistów baniek, którzy unikają jak diabeł święconej wody męskich i żeńskich końcówek, bo to, wie pani poseł, prawicowe zamykanie ludzi w obrębie płci. Teraz np. redaktory Wróbelo rozmawiału z osobą poselską Dziemianowicze.
Chochoł. Ktoś, coś, gdzieś, kiedyś… W ogóle bez znaczenia dla spraw, o których mówimy.
Bez znaczenia do momentu, w którym PR-owiec z prawicy nie podejmie starań, by was osłabić. Wystarczy jeden „fajny” cytat, jedna rozmowna z fajne kandydatku, a jakaś część tych prawie zdobytych wyborców ucieknie z krzykiem.
Do kogo? Do partii, która na zebraniu skanduje „Bóg, Honor i Ojczyzna” i głosuje przeciwko ratyfikacji konwencji antyprzemocowej? Uniemożliwia redefinicję pojęcia gwałtu w kodeksie karnym, by w końcu realnie chronić ofiary? Legalizuje tortury dla ciężarnych kobiet?
Znajdzie kogoś pomiędzy wami i PiS. Jest wielu chętnych.
Takie cytaty, nawet literacko podkręcone na potrzeby wywiadu, mają to do siebie, że ich opis powoduje dużo klikania w internecie - ale błyskawicznie się o nich zapomina. Sądzę, że najpóźniej dojdzie do tego przy pierwszej wizycie w spożywczym albo na stacji benzynowej, przy spojrzeniu na paragon. Inflacja, nieporadność władz, lęk przed ubóstwem - to kwestie, które będą miały decydujący wpływ na postawy wyborców i wyborczyń.
Osób wyborczych.
Nikt się nie przejmie tym, czy jakaś grupa komunikuje się ze sobą, używając pojęć „osoba”, „partner” czy feminatywów. Znam wiele osób niebinarnych i nigdy nie spotkałam się z tym, aby ktoś z nich wymuszał na mnie zmianę mojego języka. Oczywiście jeżeli ktoś prosi mnie o to, by określać go tak czy inaczej, to naprawdę nic mnie kosztuje, aby się dostosować do prośby - dla kogoś bardzo ważnej. To kwestia zwykłej życzliwości. Ja na przykład wolę być nazywana posłanką, a nie przepadam za panią poseł. Ale jak mi koleżanka z innego ugrupowania mówi, że ona woli być nazywana panią poseł, szanuję to i tak robię. Zwykła sprawa.
Oczywiście, ja mówiłem „pani poseł”. Posłanko, obiecuję poprawę. A tak przy okazji, „panie redaktorze” to bizantynizm, „pan” zupełnie wystarczy.
OK. A czy musi mieć dla mnie znaczenie, czy ten „pan” bierze się stąd, co ma pan wpisane w akt urodzenia? Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Wystarczy, że jest panu ze swoją identyfikacją dobrze. Nie przyszłoby mi do głowy, aby zweryfikować pana deklarację. A gdybyśmy się spotkali i poprosiłby pan, żeby używać żeńskich końcówek i zwracać się do niego per „Magdo”, tobym tak zrobiła. Wszystko, o co te grupy walczą, to o uznanie ich wyboru i ich autoidentyfikacji. Nie zmuszają mnie do innego nazywania siebie samej, w ogóle niczego ode mnie nie chcą, co dotyczyłoby mnie, a nie ich.
Nad Magdą jeszcze trochę pomyślę, ale w zamian proszę o szczerą odpowiedź: naprawdę nie odczuwa pani, że promocja nowego języka, pełnego określeń dziwacznie brzmiących dla ogółu potencjalnych wyborców, może stać się dla was kulą u nogi?
Język się zmienia z mnóstwa powodów od zawsze i oczywiście, że zawsze, zanim jego nowe elementy staną się dla wszystkich naturalne i intuicyjne, ich używanie jest trochę dziwne. Jasne, że pewne określenia, końcówki, zaimki przez to, że są nowe, mogą być początkowo niewygodne w użyciu. Ale myślę, że znacznie większą niewygodą jest żyć i być nazywanym wbrew własnemu poczuciu tożsamości. Zastanawiał się pan, że może nie jest zbiegiem okoliczności, że broni pan pewnego zestawu pojęć i poglądów, które odzwierciedlają rzeczywistość dla pana korzystną, wygodną, uznawaną za normę przez tych, którzy tworzą normy? A potrzeba uznania jest uniwersalna. Nie jest związana ze statusem, jest ludzka. Byłoby całkiem w porządku, by uznać, że granic potrzeby uznania nie powinni stanowić ci, którzy tym uznaniem cieszą się w sposób domyślny, z tradycyjnego przywileju i kultury ukształtowanej przez uprzywilejowanych. Fajnie byłoby pytać o te granice tych, którzy o uznanie zabiegają. Kobiet, robotników, osób nieheteronormatywnych, tych wszystkich, którzy są słabiej reprezentowani w debacie. A czasem wcale.
Świat obrony niemal wszelkich tożsamości będzie światem baniek środowiskowych, coraz mniejszych i coraz bardziej „moich”. Okropna wizja, chociaż w pewien sposób bardzo liberalna.
Kiedy związkowcy, taksówkarze, rolnicy wspierali kobiety przeciwko orzeczeniom Trybunału Julii Przyłębskiej, mieliśmy wykraczanie poza własne środowiska. Kiedy tęczowa młodzież wspierała strajkujących robotników - to samo. Takich przykładów jest więcej, ale to nie tylko wspólne działania - to także wspólna rozmowa. Ta bezpośrednia i ta poprzez media. Pokazywanie tego, co nas łączy, sprawia, że wychodzimy z baniek. Może nas np. łączyć troska o dobro i bezpieczeństwo dzieci. Dzieci z rodzin nieheteronormatywnych tak samo potrzebują wsparcia, jeżeli jeden z rodziców ulegnie wypadkowi, jak dzieci z innych rodzin. Jednak prawo w tej sprawie dyskryminuje dzieci wychowywane przez jednopłciową parę. A przecież nie potrzebują one mniej miłości i wsparcia. Nikt nie potrzebuje mniej miłości. ©℗