Wolontariuszki z okolicznych wsi krążą między uchodźcami, rozdają koce, czapki i rękawiczki. Zachęcają, by zjedli coś ciepłego. Ukraińskie dzieci przechodzą granicę tak wycieńczone, że ledwo stoją na nogach.

Swieta pakuje swoją rodzinę w czwartek, w pierwszy dzień wojny. To, co najpotrzebniejsze, mieści się w kilka toreb, drobiazgi niezbędne podczas podróży trafiają do plecaków. W czwartek jednak nie wyjeżdża. – Ze względu na mamę nie zdecydowałam się. Ale toreb nie rozpakowałam – opowiada nam na przejściu granicznym w Dołhobyczowie.
Mama ma 72 lata i nie zamierza nigdzie ruszać się z rodzinnego domu w Chmielnickim, mieście oddalonym o 300 km od polskiej granicy. Swieta bije się z myślami do niedzieli. Rano podejmuje decyzję: nie będzie dłużej narażać 28-letniej córki i 13-letniego syna. Mają przed sobą jeszcze całe życie. Zostawia mamie swój telefon, uczy ją, jak go odbierać, żegna się z psem, kotami i wychodzi z domu. Płacze, bo zwierzęta zachowują się tak, jakby przeczuwały, że już nigdy do nich nie wróci.
Na przejście graniczne w Dołhobyczowie docierają w poniedziałek ok. 21, a Swieta nie może się nacieszyć, że tak szybko przeszli przez granicę. Wie, co mówi, bo ma porównanie – do Polski przyjechała po raz pierwszy, kiedy jej córka miała pięć lat. Od tego czasu była tu wiele razy. Zbierała truskawki, opiekowała się starszymi ludźmi. Pracy dla niej nie brakuje, czuje się tu potrzebna. Kiedy córka dorosła, zaczęły przyjeżdżać razem. Chłopak dziewczyny jest dziś taksówkarzem w Warszawie. Z kolei mąż Swiety pracuje u ogrodnika pod Płockiem. To do niego się wybierają. – Już wyjechali z Warszawy, ale nie spodziewali się nas tak szybko, więc trochę tu na nich poczekamy – mówi Swieta.
Jest zimno, temperatura spada poniżej zera, ale Swieta nie chce ruszyć się z granicy, mimo że na przejściu nie ma się nawet gdzie ogrzać. Cztery kilometry dalej jest punkt recepcyjny, gdzie można przynajmniej schować się przed wiatrem i zjeść ciepłą zupę, ale wolą czekać tu, bo tak umówili się z chłopakiem córki. Po co się potem szukać.
*
W poniedziałkowy wieczór wzdłuż drogi prowadzącej z przejścia w Dołhobyczowie tłoczy się ok. 200 osób. To głównie matki z małymi dziećmi czekające na bliskich i znajomych, którzy zabiorą ich do siebie. Niektórzy spędzą tu kilka godzin, bo gdy przechodzili przez granicę, dopiero ktoś po nich wyjeżdżał – spod Poznania, Wrocławia, Katowic, Gdańska.
Wolontariuszki z pobliskich wsi krążą między rodzinami, rozdają koce, czapki i rękawiczki. Zapraszają do namiotów, zachęcają, by zjedli coś ciepłego. Przygotowały zupę i kiełbaski. – Ludzie stoją w kolejce do granicy po kilkanaście, kilkadziesiąt godzin. Dzieci tak wycieńczone, że ledwo na nogach się trzymają. Wczoraj zjawił się tu chłopczyk, 14 lat, który piechotą przeszedł 50 km. Jedna matka mówiła mi, że jej ośmiomiesięczne dziecko było w tym samym pampersie przez 14 godzin, bo nie było jak go przewinąć – opowiada Hanna, która mieszka z mężem 10 km od granicy. – W domu się nie da usiedzieć. Mamy dzieci i wnuki w mieście. Przyjechałam tu w sobotę i tak płakałam, że nie mogłam już spać. I od tamtej pory przyjeżdżamy kilka razy dziennie: a to przed południem na dwie godziny, a to po obiedzie. Wczoraj wróciliśmy po północy. Zawsze się coś pomoże – dodaje. Razem z mężem dowożą do granicy środki sanitarne, posiłki i jednorazowe sztućce. Pytają przechodzących przez granicę, czy nie potrzebują podwózki i noclegu, proponują herbatę. I tłumaczą, że za nic nie trzeba płacić.
*
Wśród tłoczących się kobiet z dziećmi przeciska się dwóch młodych mężczyzn. To programiści z Białorusi, którzy od ośmiu miesięcy pracowali w Kijowie. W 2020 r. brali udział w protestach przeciwko sfałszowaniu wyborów prezydenckich, ich rodzice chodzą na spotkania demokratycznej opozycji. – Wszyscy moi ukraińscy znajomi próbują się teraz wydostać z kraju. Mam w Warszawie krewnych, są studentami i mieszkają w akademiku, więc pewnie nie będę mógł się u nich na długo zatrzymać. Ale przynajmniej kogoś mam – mówi 22-letni Sasza. Obaj będą się starali zalegalizować pobyt w Polsce na mocy rządowego programu „business harbour”, który umożliwia przedsiębiorcom i specjalistom IT z krajów byłego ZSRR uzyskać u nas wizę w uproszczonej procedurze. Liczą też na pomoc sporej białoruskiej społeczności w Warszawie. – Jestem trochę tym wszystkim przytłoczony. Bardzo lubię Kijów, dobrze mi się tam mieszkało i mam nadzieję, że tam wrócę. Nie znam polskiego, nigdy tu nie byłem. Z chęcią przyjechałbym do was jako turysta, ale nie jako uchodźca – dodaje Sasza, rozglądając się mocno zdezorientowany.
Za namiotami, w których rozdawane są ciepłe napoje i posiłki, widać kłębowiska wilgotnych ubrań, butów, zabawek, pudeł z kosmetykami, pampersami i pakowaną żywnością. Wolontariusze opowiadają, że dzień po rosyjskiej inwazji na Ukrainę z darami zaczęli się pojawiać ludzie z całej Polski. – W weekend była tu jedna wielka sterta. Wolontariusze próbowali te rzeczy układać, segregować, ale teraz jest ciemno, ludzie szukają potrzebnych rzeczy po omacku, więc znów wszystko porozrzucane – mówi Hanna i opowiada, jak poprzedniego dnia panowie z jednej firmy przywieźli busem nowe koce, 200 sztuk, i zaczęli wyrzucać je na pobocze. – A tu śnieg zaczyna padać. Co by zaraz było z tych koców? Tylko zamętu narobili. Mówię w końcu, by poszli do policji, zapytali, gdzie to można schować. Chaos, że brak słów.
– Władze dużo chwalą się w telewizji, że tak wszystko pięknie zorganizowane. No, ale gdzie oni są? Czemu tutaj nikogo nie ma? Widzę tu tylko naszych sąsiadów ze wsi. Gmina nie da przecież rady tego wszystkiego sama opanować. Można by zrobić światło, postawić stoły, namioty. Brakuje służb porządkowych, żołnierzy. Czy władze nie mogłyby tego załatwić? – wtrąca się Bogdan, inny mieszkaniec Dołhobyczowa.
*
W poniedziałek kolejka po stronie ukraińskiej sięgała 8 km, choć powoli malała. Jak podkreślają wolontariusze i strażacy, dużym problemem jest to, że ruch przez granicę idzie falami. – Są godziny, że jest przestój, a są takie, że nagle przepuszczają ponad 100 osób i trudno ich wtedy wszystkich ogarnąć – opowiada strażak z sąsiedniej gminy. – Po naszej stronie odprawa idzie sprawnie. Problem jest po stronie ukraińskiej. Nasza straż już zwracała się do nich, żeby robili więcej, ale słychać, że mają jakieś awarie systemu. Może ich hakują? – pyta retorycznie.
Ponieważ wiele rodzin marznie godzinami w oczekiwaniu na odprawę, polska Straż Graniczna postawiła po ukraińskiej stronie dwa ocieplane namioty, w których ludzie mogą się ogrzać i odpocząć, a matki przewinąć dziecko. Część rzeczy – jak opowiadają miejscowi – jest tam dostarczana nie do końca legalnie. Ludzie chcieli pomóc, więc dogadali się z celnikami, że przywiozą im potrzebne rzeczy – głównie leki i jedzenie – a oni będą je dyskretnie przekazywać na drugą stronę.
*
Rodzice 17-letniej Irminy musieli zostać w domu pod Kijowem – ojciec, były wojskowy, został zmobilizowany, matka działa w obronie cywilnej. – Tata już pierwszego dnia wojny postanowił, że musimy z bratem wyjechać z Ukrainy – mówi Irmina. – Ale w całym Kijowie nie było paliwa.
Udało się je zdobyć dopiero w sobotę. Niewiele, ale wystarczyło, by wywieźć dzieci 100 km od Kijowa. Tam wsiadły do kursującego jeszcze busa i dotarły do Lwowa. Z Lwowa, też busem, przyjechały na granicę w Dołhobyczowie.
Irmina i jej młodszy o dwa lata brat nie są z nikim umówieni. Nikt na nich tu nie czeka, nikt po nich nie przyjedzie. Ale Irmina wie, co robić. Doskonale zna polski, bo od trzech lat jest uczennicą technikum hotelarskiego w jednym ze śląskich miast. Do Kijowa pojechała na ferie. Teraz chce z bratem dotrzeć do Krakowa, gdzie mają krewnych. Brat zostanie u nich, ona wróci do szkoły i internatu.
Krótka rozmowa wystarczyła jej, by zorientować się, że osoby takie jak ona, które nie mają w Polsce bliskich, najpierw muszą zgłosić się do punktu recepcyjnego. Z granicy dowożą do niego strażacy, którzy kursują w tę i z powrotem swoimi strażackimi busami. Jest ich kilka, ale akurat wszystkie wyjechały. W Dołhobyczowie, jak przy każdym przejściu granicznym z Ukrainą, zjawiają się kierowcy i z okolic, i z całej Polski, z ofertą pomocy. Jeden z nich zabiera pięcioosobową rodzinę, Irmina z bratem wsiada do naszego samochodu.
Zaimprowizowany naprędce punkt recepcyjny w Dołhobyczowie mieści się w skromnym budynku byłego Przygranicznego Centrum Kultury i Rekreacji. W poniedziałek późnym wieczorem w niedużej salce panuje tłok – głównie matki z dziećmi: od malutkich, które trzeba jeszcze karmić mlekiem, po kilkuletnie, które biegają po sali z batonami w ręku albo bawią się w przygotowanym dla nich kąciku, wyłożonym poduchami i pluszakami. Jest też kilku mężczyzn, ale nie z Ukrainy, tylko z republik zakaukaskich. Kolejne kilkadziesiąt osób kuli się na podwórku przed wejściem w oczekiwaniu na rejestrację. Wokół nich biegają mieszkanki wsi i funkcjonariuszka straży pożarnej, rozdają herbatę i koce.
Wolontariuszka spisuje dane Irminy i jej brata, notuje, skąd przyjechali i dokąd chcą jechać. Jeśli będą mieli szczęście, za chwilę przy tym samym stoliku pojawi się kierowca samochodu osobowego lub busa, który odwiezie ich do Krakowa. – Są tacy, którzy przyjechali tu z darami i wracają do domu, więc mogą kogoś przy okazji zabrać. Ale są też tacy, którym wszystko jedno, gdzie trzeba ludzi zawieźć. Jeśli trzeba do Gdańska, to zawiozą do Gdańska, choćby sami przyjechali z Katowic – mówi jedna z wolontariuszek.
W pierwszych dniach po wybuchu wojny pojawiły się sygnały, że trafiają się kierowcy, którzy zabierają uchodźców, oferując im bezpłatną pomoc, a potem żądają od nich pieniędzy. Choć były to pojedyncze przypadki, w punktach wprowadzono obowiązek rejestracji kierowców. Każdy, kto oferuje uchodźcom odwiezienie z punktu recepcyjnego, musi się wylegitymować, wskazać osoby, które zabiera i dokąd z nimi jedzie. Przede wszystkim ma być bowiem bezpiecznie.
Zostawiamy Irminę z bratem w punkcie recepcyjnym i wracamy na granicę. Kiedy półtorej godziny później przywozimy do punktu kolejną rodzinę, już jej nie ma. Od wolontariuszki dowiadujemy się, że kwadrans wcześniej odjechał samochód do Krakowa.
Ludzie dogadali się z celnikami, przywożą leki i jedzenie, ci dyskretnie przekazują je na drugą stronę