Bix Aliu nie jest ani pierwszym, ani ostatnim dyplomatą USA bezceremonialnie instruującym polskie państwo w sprawie reprywatyzacji. Rząd Zjednoczonej Prawicy nie jest zatem pierwszym i nie będzie ostatnim, który tym naciskom jest poddawany. Niezależnie, ile padnie słów na temat tego, że tzw. JUST Act, czyli Ustawa 447, nie ma dla Polski mocy wiążącej, warto uświadomić sobie jego siłę.

Na podstawie tej regulacji nie tylko Aliu, balansując na granicy zasad opisanych w konwencji wiedeńskiej o stosunkach dyplomatycznych, „kołczował” marszałek Sejmu Elżbietę Witek. W lutym 2019 r., gdy Polska organizowała konferencję bliskowschodnią, ówczesny szef Departamentu Stanu Mike Pompeo i bliski współpracownik kochającego ponoć Polskę prezydenta Donalda Trumpa bez owijania w bawełnę wezwał „polskich kolegów, aby poczynili postępy w zakresie kompleksowego ustawodawstwa dotyczącego restytucji mienia prywatnego dla osób, które utraciły nieruchomości w dobie Holokaustu”.
Te słowa padły podczas wydarzenia, które z punktu widzenia polskiego bezpieczeństwa było dwuznaczne. Wyraźnie opowiedzieliśmy się na nim przeciw Iranowi i – poprzez fakty dokonane – przeciw umowie atomowej sygnowanej przez istotne państwa Unii Europejskiej. Ówczesny premier Izraela Binjamin Netanjahu nagrał również z biodra swoim iPhone’em dyplomatów arabskich z państw Zatoki Perskiej, gdy ci na Zamku Królewskim hejtowali szyickich liderów, a następnie wrzucił to na oficjalny kanał swojej kancelarii. Skoro już wzięliśmy tyle na klatę, słowa Pompeo były – jak pisała Zofia Stryjeńska – nadupałem. Tak się nie traktuje sojusznika. Trudno wyobrazić sobie reakcję Amerykanów, gdyby któryś z polskich dyplomatów w ramach rewanżu zrelacjonował publicznie politologiczny LOL-content Jareda Kushnera poświęcony Palestyńczykom z tej konferencji. Polska zostałaby utopiona w zarzutach o nielojalność i przepraszałaby przez kolejne tysiąc lat.
Z Aliu jest podobnie jak z Pompeo. Na finale prac nad zmianami w kodeksie postępowania administracyjnego w sprawie reprywatyzacji wysyła, w sumie obraźliwy, list do Elżbiety Witek, traktując 38-milionowe państwo jak Grenadę. MSZ, analizując ten przedziwny gest, przyjmuje masujące duszę założenie, że jako reprezentant postępowego skrzydła w Departamencie Stanu, które ma w planach wychowywanie Polski i dziczy z Europy Środkowej do współczesnych wyzwań, buduje on jedynie swoją pozycję w dyplomacji USA.
Ma w niej istnieć również frakcja atlantystów, dla których kluczowe jest NATO, jego wschodnia flanka i nieobrażanie Polski. W rzeczy samej, może i tak jest. Może ta sowietologia ma pewien walor prawdziwości. Faktem jest jednak, że Aliu nie mógł działać bez aprobaty swoich przełożonych, niezależnie od tego, czy zgoda pochodziła od wyznającej kamalizm Victorii Nuland czy bardziej bidenowskiego Antony’ego Blinkena. To tak, jakby wystąpienie Pompeo z 2019 r. analizować przez pryzmat wojen frakcji. Zarówno trumpista (w sumie wysoka ranga), jak i chargé d’affairs (niska) niezależnie od barw politycznych działali w imieniu państwa amerykańskiego. Tego samego, które nie raczyło poinformować swojego sojusznika na wschodniej flance, że wycofuje się z sankcji na Nord Stream 2 – największego wyzwania dla bezpieczeństwa Polski, nie licząc iskanderów w wersji manewrującej rozmieszczonych w obwodzie kaliningradzkim.
Biorąc to wszystko pod uwagę, warto stale dorastać w tym asymetrycznym sojuszu z Waszyngtonem i nie karmić się – odwołam się do klasyka – „bullshitem kompletnym”. Jeśli Aliu może pouczać Witek, to my możemy grać na kompromitacji amerykańskiej związanej z dekonspiracją tajnych więzień CIA na Mazurach (to nie Agencja Wywiadu się wysypała, tylko prawnicy CIA i Departamentu Sprawiedliwości opowiadali dziennikarzom o podtapianiu Chalida Szejka Mohammeda nad Jeziorem Starokiejkuckim), niesprawiedliwym uderzaniu w polski przemysł zbrojeniowy, który po inwazji na Irak w 2003 r. próbował zarobić na Bliskim Wschodzie, wycofaniu się Baracka Obamy z tarczy antyrakietowej w symbolicznym dla Polski dniu (17 września) czy nieudanym resecie, do którego dążyli demokraci przed ukraińskim Majdanem.
Bez mądrej asertywności i bez stałego odwoływania się do tej serii błędów dyplomacji USA, za które Polska musiała płacić, z obecną ekipą amerykańską nie ugramy nic. Trump może i miał sentyment do polskiej prawicy. Demokraci na pewno nie mają do niej serca i nie będą go mieli. Dlatego tym bardziej warto pamiętać jedną z najtrafniejszych analiz w polskiej polityce zagranicznej, sformułowaną przez byłego szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Czasami wulgarność pozwala uchwycić istotę problemu. Tak właśnie było w stwierdzeniu o robieniu laski Amerykanom, które stwarza frajerom co najwyżej fałszywe poczucie bezpieczeństwa. Dziś te słowa są trafne jak nigdy.
Z ekipą Bidena Polska nie ugra nic bez mądrej asertywności