Gdy okazało się, że ustępujący prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc poparł Marcina Warchoła z Solidarnej Polski, wydawało się, że to duże wzmocnienie dla kandydata. W podobny sposób wybory we Wrocławiu wygrał Jacek Sutryk, namaszczony przez ustępującego Rafała Dutkiewicza. Tyle że Sutryk był jego współpracownikiem w ratuszu, co sugerowało naturalną kontynuację dotychczasowej polityki. A wskazanie Ferenca było zaskoczeniem, nawet dla jego urzędników.

Namaszczenie nie gwarantuje sukcesu

– Wiceminister Warchoł jest osobą z zewnątrz. On może mówić, że ma tu mieszkanie, tu poznał żonę itd. Ale jak się prześledzi jego życiorys, to jednak bardziej jest związany z Warszawą, a sam pochodzi z Mińska. Jest z Solidarnej Polski, a działania jej lidera Zbigniewa Ziobry budzą kontrowersje wśród opinii publicznej. To wszystko powoduje, że nawet namaszczenie przez prezydenta Ferenca niespecjalnie było w stanie przebić się przez te wady. Sam prezydent był też obiektem krytyki w kampanii i magia tego nazwiska przestała działać – tłumaczy prof. Tomasz Koziełło z Instytutu Nauk o Polityce na Uniwersytecie Rzeszowskim.
– Warchoł był jak Komorowski, który, gdyby nie wyszedł z pałacu w trakcie kampanii, to wygrałby wybory. Gdyby Warchoł został na billboardzie, miałby dużo lepszy wynik – mówi członek konkurencyjnego sztabu.

Kodeks można oszukać

Marcin Warchoł, wiceminister sprawiedliwości, udowodnił w kampanii, że można ominąć kodeks wyborczy. Chciał maksymalnie wykorzystać nazwisko Tadeusza Ferenca. 19 marca jego pełnomocnik zawiadomił komisarza wyborczego, że utworzony został „Komitet wyborczy M. Warchoła z poparciem Tadeusza Ferenca”. Trzy dni później zgłoszenie wycofano i pojawiło się nowe: „Komitet wyborczy wyborców M. Warchoł Tadeusz Ferenc – dla Rzeszowa”. Na taką nazwę nie zgodziła się Państwowa Komisja Wyborcza, twierdząc, że „Kodeks wyborczy nie przewiduje możliwości udzielenia poparcia kandydatowi przez inne podmioty, w tym przez osoby fizyczne, a także innej formy wyrażenia tego poparcia, niż poparcie dołączone do zgłoszenia kandydata”. – Przyjęcie przez komitet nazwy, w której zawarta byłaby informacja o udzieleniu kandydatowi poparcia przez osobę fizyczną, prowadziłoby do nierównego traktowania komitetów wyborczych i kandydatów – tłumaczy Paulina Ślemp-Hejnowicz z rzeszowskiej delegatury KBW.
Dzień później do komisarza wyborczego wpłynęło kolejne zawiadomienie o utworzeniu „Komitetu wyborczego Marcin Warchoł Tadeusz Ferenc – dla Rzeszowa”. Do zgłoszenia dołączono decyzję starosty rzeszowskiego o wpisaniu do ewidencji stowarzyszenia zwykłego o nazwie… „Marcin Warchoł Tadeusz Ferenc – dla Rzeszowa”. Dzięki temu zabiegowi PKW musiała zarejestrować nazwę komitetu, bo kodeks wyborczy przewiduje udzielenie poparcia kandydatowi przez partię polityczną lub organizację społeczną.

Premia za jedność opozycji

Choć w trakcie kampanii Koalicja Obywatelska i Lewica ostro pokłóciły się w sprawie głosowania w Sejmie nad ratyfikacją zasobów własnych UE, to razem z PSL trzymały wspólny front w Rzeszowie. Wspólne poparcie dla Konrada Fijołka okazało się optymalnym wyborem. Gdyby każda z partii wystawiła samodzielnie kandydata, ten mógłby liczyć na 20 proc., a może kilkanaście procent poparcia. Jeden kandydat dawał sporą szansę na wygraną nawet w I turze.
Trudne będzie jednak przełożenie tego na taktykę w wyborach parlamentarnych i przyjęcie optymalnej strategii gwarantującej maksymalizację korzyści z głosów wyborców opozycji. KO proponowała szeroką koalicję 276, ale nie widać na to szans.

Zjednoczona – podzielona

– Kampania nadała nowy wymiar pojęciu Zjednoczonej Prawicy – zauważa z ironią jeden ze sztabowców Ewy Leniart, kandydatki PiS. O ile od 2015 r. przez kolejne wybory atutem obozu rządowego była jedność, co biło w oczy zwłaszcza na tle podzielonej opozycji, to w tych wyborach ona się posypała. Solidarna Polska, PiS, a przez moment nawet Porozumienie – każde ugrupowanie miało własnego kandydata. – Gdy w grę wchodzi wybór personalny, a kandydaci mają podobne poglądy, wiele osób może mieć problem, czy w ogóle pójść głosować. Nasi wyborcy byli zdezorientowani i prezes musiał tam pojechać, żeby ich przekonać, że trzeba iść na wybory – mówi osoba zbliżona do PiS.
Niewiele pomogła prawicy umowa, że ten z kandydatów obozu, który wejdzie do II tury, otrzyma poparcie drugiego. Bo w samej kampanii, choć obie strony starały się tonować wypowiedzi, to siłą rzeczy musiały się ścierać. PiS zresztą, tak jak w poprzednich kampaniach, rzucił praktycznie wszelkie zasoby i dał duże wsparcie z Warszawy. Do Rzeszowa przyjeżdżali ministrowie: Andrzej Adamczyk, Waldemar Buda, Marlena Maląg czy Przemysław Czarnek. Nie wszyscy równie chętnie witani. Był także Mateusz Morawiecki. – Jego wizyta jasno dała do zrozumienia, że gdy ktoś myśli w kategoriach Zjednoczonej Prawicy, to powinien być za Ewą Leniart – mówi jej sztabowiec.
Był też prezes Kaczyński, który na pewno zmobilizował wyborców PiS, ale pytanie jak podziałał na tych centrowych? – Po owocach poznamy efekty. Jego lapsus z nazwaniem Rzeszowa Szczecinem pozwolił nieco odetchnąć opozycji, bo wcześniej i Budka, i Dulkiewicz mylili Rzeszów z Wrocławiem – mówi nam jeden z obserwatorów kampanii.

Konfederacja na fali

Ostatnie sondaże pokazują, że ugrupowanie parlamentarne zajmujące miejsce najbliżej prawego końca politycznej sceny staje się coraz ważniejszym elementem przyszłej układanki politycznej. Rzeszów stał się świetnym polem promocji Grzegorza Brauna i Konfederacji. O ile konkurujący Leniart czy Warchoł nie chcieli eskalować sporu, a Konrad Fijołek budował wizję konstruktywnego kandydata opozycji, to Braun mógł krytykować bezpardonowo ich wszystkich i walczyć o wyborców twardej prawicy, ale jednocześnie kreować się jako kandydat spoza układu. Walczyć o swoją promocję i wyjście ponad poziom 10 proc. Dlatego sami sztabowcy konkurentów mówili o nim jako beneficjencie kampanii. Symulacje podziału mandatów w Sejmie po ostatnich sondażach coraz częściej pokazują, że bez głosów tego ugrupowania ani PiS, ani opozycja nie mają szans na sformowanie rządu. ©℗