Kadry wystawiane lokalnie przez PiS są po prostu słabsze. Poziom udanych reelekcji w przypadku tej partii jest najmniejszy ze wszystkich włodarzy. Najlepsi w zabieganiu o prawo do kandydowania są ci, którzy potrafią przypodobać się kierownictwu – przekonuje dr hab. Jarosław Flis, socjolog polityki z UJ.

Dominująca w polityce centralnej i regularnie wygrywająca wybory partia rządzi w jedynie co dziesiątym samorządzie. Analiza przygotowana przez dr. hab. Jarosława Flisa tłumaczy logikę politycznego i ustrojowego sporu dookoła decentralizacji. Zdecydowanie najwięcej do powiedzenia w samorządach mają przedstawiciele wyłonieni z obozu anty-PiS (kandydat lokalny, który pokonał konkurenta z PiS) – stanowią oni 38 proc. włodarzy. Na drugim miejscu jest blok senacki (kandydat PO, SLD i PSL, ze wsparciem tej partii lub jej członek) – po wyborach w 2018 r. jego przedstawiciele obsadzili 32 proc. stanowisk. W tej sytuacji trudno się dziwić polityce PiS której przejawem jest tendencja do stopniowej centralizacji kompetencji, a także przebudowy systemu finansowania działań samorządów poprzez tworzenie centralnie zarządzanych funduszy celowych, po pieniądze z których włodarze muszą aplikować. Politycy PiS odpierają te zarzuty i przekonują, że takie działania wpisują się w obraną przez rząd strategię zrównoważonego rozwoju kraju
Co wynika z wyliczeń, które publikujemy obok? Na ile potwierdzają obiegową prawdę, że w samorządach rządzi opozycja?
Widać, że PiS jest na marginesie, partii Jarosława Kaczyńskiego nie udało się zdobyć nawet jednej dziesiątej władzy w kraju. Nawet w mniejszych gminach PiS sobie nie radzi. Zwykle wywalcza drugie miejsca – stało się tak w 75 proc. miast na prawach powiatu. PiS chce rządzić, ale ma problem.
Z czego on wynika?
Wyjaśnienia są trzy. Po pierwsze, w takich wyborach trafia się na twardszych przeciwników. Szyld lokalnej władzy potrafi integrować znacznie szersze środowiska niż opozycyjne partie w polityce krajowej, a PiS ma wyraźnie mniejszą zdolność przyciągania wyborców w II turze niż blok senacki. W ostatnich wyborach było widać, że przeciwnicy PiS łatwo się skrzykują. Drugie wyjaśnienie jest takie, że kadry wystawiane lokalnie przez PiS są po prostu słabsze. Poziom udanych reelekcji w przypadku PiS jest najmniejszy ze wszystkich włodarzy. Trzecia sprawa – mowa tu o partii scentralizowanej. I najlepsi w zabieganiu o prawo do kandydowania nie są ci, którzy mają największe szanse na lokalne zwycięstwa, ale ci, którzy najlepiej potrafią się przypodobać kierownictwu. Tylko to nie to samo, co przypodobanie się wyborcom.
PiS realnie brakuje ludzi czy szkoda mu rzucać swoich najlepszych graczy na samorząd, uznając, że realna władza jest gdzie indziej?
Lokalna baza kadrowa PiS to bardzo często ludzie, generalnie rzecz biorąc, zawiedzeni przemianami, którzy wyrażają głosy innych niezadowolonych. Tylko często to oznacza także, że są lokalnie przegrani, są przeciwko lokalnym elitom. Niejednokrotnie dlatego, że nie potrafią się dogadywać z osobami o odmiennej optyce. Są w nastroju „nieprzysiadalnym” i są zorientowani na politykę ogólnokrajową. Jeden z burmistrzów z PiS w 2015 r. zorganizował spotkanie z Beatą Szydło, która na tym spotkaniu zaczęła przekonywać, że najgorsze są lokalne układy. I on sam się sobie dziwił, co tam właściwie robi. Przy takim nastawieniu nie zaskakuje, że z 10 największych miast, w których PiS wygrał w 2014 r., PiS był w stanie utrzymać władzę pod własnym szyldem tylko w Stalowej Woli. W jednym włodarz wystartował z lokalnym szyldem, a PiS nie wystawił mu konkurenta, zaś w pozostałych ośmiu PiS albo przegrał, albo włodarz przeszedł na „drugą stronę”.
Jak ten układ wpływa na relacje PiS – samorządy? Na ile tłumaczy to posunięcia PiS?
PiS rozchodzi się ze zdaniem większości społeczeństwa, która ceni samorządy. Rotacja wśród włodarzy jest większa niż w klubach parlamentarnych. Jakaś mniejszość zawsze jest zawiedziona, lecz realnie większość potrafi wymienić włodarza – czy jest z PiS, czy z PSL, czy z PO.
Nie mówię, że nie ma lokalnych sitw, pytanie tylko, kto ma je oczyszczać. Jeśli PiS chciał na tym polu wspomóc wyborców, to poszło mu słabo – po wyborach w 2018 r. jeszcze nigdy tylu włodarzy nie uzyskało reelekcji. Wcześniej opozycja walczyła między sobą czy ze słabszymi lokalnymi wójtami, burmistrzami, prezydentami. Ale jak PiS wysłał im dwa nagie miecze, to wszyscy się pogodzili. Tymczasem PiS wciąż uważa, że centrala wie lepiej. Kaczyński mówił ostatnio, że sanepid działa kiepsko, bo jest nieodporny na lokalne sitwy. Tyle że on od zawsze jest administracją rządową. Nawet administracja zarządzana z Warszawy nie jest gwarancją oderwania się od lokalnych wpływów. Przez pięć lat nie dało się oczyścić sanepidu, bo centrala ma tylko dwa narzędzia przeciw lokalnym układom – spadochroniarza i rewizora. A spadochroniarzy, chętnych do przeniesienia się do Słubic, by tam kierować sanepidem, chyba nie ma. Jak się ogrywa rewizora, wszyscy w administracji wiedzą.
Jedyną gwarancją usuwania lokalnych sitw jest to, że będą one przegrywały wybory. A PiS to wręcz utrudnia. W dużych miastach PiS jest za słaby, żeby wygrać, ale wystarczająco mocny, by nie dopuścić kogoś innego, kto mógłby wygrać. Mieliśmy przykład Pawła Adamowicza, którego PO w pewnym momencie nie chciała już popierać. Gdyby Wałęsa wszedł do drugiej tury, to kto wie, jak by się skończyło, ale jak do drugiej tury wszedł Adamowicz i Płażyński, dla wyborców Wałęsy nie było wątpliwości, na kogo głosować.
Czy PiS, prowadząc politykę zmiany układu sił w samorządach, konserwuje obecny stan?
PiS mnoży sobie wrogów nachalnością. Wyborcy nie kupują opowieści o kandydatach PiS „nowy prezydent, nowe możliwości”, czyli „sypniemy wam kasę, jak wybierzecie naszego człowieka”, a wręcz to ich zraża. To dotyczy nie tylko PiS. W 2010 r. przekonał się o tym Tusk, który wywiesił plakaty „nie róbmy polityki, budujmy mosty”. Już wtedy było widać, że przynależność partyjna burmistrza może do niego zrazić, lecz nie przekonać. Istotna część elektoratu nie lubi, gdy partia wyżej ceni aparatczyków niż wyborców.
Na ile to, co pokazują dane, decyduje o modelu finansowania samorządów, relatywnym zmniejszeniu roli środków własnych na rzecz środków z budżetu rozdawanych przez rząd? Czy tworząc centralne fundusze i rozdzielając środki wśród samorządów, PiS zdobywa sobie przychylność władz lokalnych, czy wręcz odwrotnie?
To fałszywa droga. Dżina z butelki wypuściła PO, tworząc program schetynówek. Już wtedy jeden z parlamentarzystów Platformy mówił, że wobec takiej inicjatywy minister ds. rozwoju regionalnego powinien podać się do dymisji. PO wcale się nie wzmocniła tym działaniem, tylko narobiła sobie wrogów. Oczywiście, że programy centralne generują napięcia, bo priorytety na poziomie lokalnym mogą być inne niż na krajowym. Lecz jeśli cele są powszechnie akceptowalne – jak rozwój lokalnej infrastruktury – to nie ma żadnych napięć, poza politycznymi. Gdyby dać samorządom więcej pieniędzy, to same by decydowały, czy powstaną drogi, czy kanalizacja. A rządowa polityka na tym polu to zakamuflowane narzędzie klientelizmu. Ale to tak nie działa, wszystkim nie da się dogodzić, prędzej się wszystkich wkurzy. Choć widać w wypowiedziach polityków PiS, że to oni powinni decydować o rozdziale pieniędzy, by okiełznać lokalne sitwy, to okazuje się, że właśnie lokalna polityka jest jedynym uzasadnieniem podziału środków. Jak mówi stary dowcip: czym się różni sitwa od kolektywu? Sitwa to oni, a kolektyw to my. PiS nie usuwa wieloletnich wójtów, jeśli są z PiS, tylko ich nagradza.
Na ile samorządy mogą być bazą dla opozycji do odzyskania władzy w Sejmie?
Może się tak zdarzyć na kilka sposobów. Zapewne samorządowcy mogą zostać dokooptowani do list poselskich ugrupowań, takie deklaracje składał Borys Budka. Czy będzie w stanie to wywalczyć? Dotychczasowi posłowie nie wyrażali entuzjazmu w związku z zapraszaniem konkurentów na listy. Do tego dochodzi argument ideowy. Ze względu na centrowy kurs i wyrównane poparcie w skali kraju, ogólne przesunięcie w stronę konserwatyzmu, stara PO, Tuska, była dobrym nośnikiem do sojuszu z samorządami. Nowa konkurująca z lewicą nie jest dobrą ofertą dla burmistrza miasta powiatowego, który nie chce się opowiadać w sprawie liberalizacji aborcji, bo mu potrzebne są głosy i tych „za”, i tych „przeciw”. On będzie wolał status quo. Większe szanse na współpracę z takimi osobami ma ugrupowanie Szymona Hołowni czy PSL.
Czy można się spodziewać, że PiS będzie dokręcać śrubę samorządom?
Pewnie tak, ale wtedy mnoży sobie wrogów. I to w tej większości kraju, gdzie PiS nie rządzi i regularnie jest ogrywany. Sytuację dobrze obrazuje doświadczenie miejscowości Działoszyn z woj. łódzkiego, gdzie Andrzej Duda zdobył 60 proc. głosów. W 2018 r. przed wyborami pojawił się tam konflikt między burmistrzem z PiS a resztą działaczy tej partii. Burmistrz zarejestrował się jako kandydat niezależny, a PiS wystawił mu konkurentkę. Przy czym rejestrując się jako niezależny, wciąż był członkiem PiS, choć w trakcie procedury wyrzucania go z partii. Dlatego PiS poinformował komisarza wyborczego, że burmistrz podał nieprawdziwe dane, a komisarz anulował jego kandydaturę. Na placu boju została jedna kandydatka – z namaszczenia PiS – która… nie została wybrana. W takiej sytuacji burmistrza wybiera rada gminy, a tam większość miał komitet burmistrza. I to jego wskazano na kolejną kadencję. Czyli mieszkańcy Działoszyna, mimo że w większości głosujący na Andrzeja Dudę, lokalnie oceniają sytuację według innych kryteriów. To widać także na Podkarpaciu czy w Małopolsce, czyli matecznikach PiS, gdzie w samorządach także dominuje opozycja lub włodarze neutralni. PiS mentalnie nie jest w stanie pogodzić się z samorządnością, to największa kula u nogi tego projektu politycznego. W tej partii dominuje myślenie centralistyczne, zgodnie z którym nie ufamy wyborcom, że własnymi siłami odwołają układy. Zrobić to może tylko rewizor z Warszawy. PiS jako partia oparł się na niezadowolonych, a pozyskiwanie zadowolonych idzie mu opornie. ©℗
Kto trzyma władzę w samorządach