Czytaliśmy, czytywaliśmy i dawniej autorów z taką czułością piszących o wielojęzycznych małych ojczyznach. „Otworzyła drzwiczki mahoniowego kredensu. Brzęk kryształowych szybek. Za szkłem, wśród kieliszków z kobaltowego szkła i małych dzbanków z napisem «Pfeffer», «Salz», «Zucker», bielił się owal wazy na zupę z pokrywką w kształcie chińskiej pagody, smużkami błękitu wymalowano też morze i małą dżonkę z brązowym żaglem”. Tak, to akurat tużpowojenny Gdańsk w „Hanemannie” Stefana Chwina (1995), lecz nie inaczej przecież wyglądało miasto nad Motławą w opowiadaniach Pawła Huelle, podobnie jak Breitenhende (Szeroki Bór) w prozie Włodzimierza Kowalewskiego, Szczecin u Artura Liskowackiego czy Dolny Śląsk w „Domu dziennym, domu nocnym” Olgi Tokarczuk (1998). Nazwano to wówczas „prozą korzenną”, i choć chodziło w tym kalamburze o wiążące z lokalną ziemią korzenie, do dziś książki te pachną na półkach.
Co ogłosiła Olga Tokarczuk w swoim szkicu o Ziemiach Zachodnich?
Kiwam więc głową nad ważnym, programowym szkicem Olgi Tokarczuk, która ogłasza narodziny na Ziemiach Zachodnich „tożsamości transgresyjnej”, rozpoznając znajome nuty i w deklaracji pisarki o „znalezieniu swojego miejsca w okolicach Nowej Rudy (Neurode)”, i w wyliczeniu współtworzących po wojnie nowy lud dolnośląski Żydów, „przesiedlonych Łemków i Ukraińców”, Romów, Greków i Macedończyków oraz „wielkiej rzeszy repatriantów z Francji, Belgii i Niemiec”. Tak było, nawet, jeśli ta polifonia została odrobinę podkręcona przez kapelmistrza. Tyle, że w utworze tym pojawiają się również nowe tony: to już nie korzenna „kantata kawowa” z lat 90.
Mniejsza o tezę, iż tożsamość transgresyjna rodziła się w czynnym oporze przeciw „komunistyczno-nacjonalistycznej propagandzie”. Nie przeceniałbym ani samoświadomości i determinacji Łemków, Romów i Greków osadzonych werdyktem Stalina na nieznanej ziemi, ani stałości ideowych więzów między endecją a sowietyzmem. Owszem, popularność frazy „jest ONR-u spadkobiercą Partia” pozostaje ogromna, ze szkodą dla innych cytatów z Miłosza, sojusz tych dwóch nurtów myśli był jednak raczej taktyczny niż odwieczny; choć oczywiście wygodnie jest malować swoich oponentów w barwach czarno-czerwonych, łączących wszystko, co najgorsze.
Zbigniew Rokita, Joanna Wilengowska, Karolina Kuszyk i ich wspólnoty z Dolnego Śląska i Warmii
Bardziej zastanawia mnie fraza noblistki o tym, iż transgresyjni Dolnoślązacy powinni „wcielać we własne doświadczenie również pamięć o pracy i wysiłku ludzi, którzy żyli tu przed nami, bez względu na to, jakim mówili językiem i do jakich struktur państwowych należeli. W sensie kulturowym i duchowym oni także są naszymi przodkami”. Podobną myśl spotkać można u wielu autorów nowego pokolenia, choćby u Zbigniewa Rokity rojącego o „Odrzanii” (tak różnej mentalnie od „Wiślanii”, posiadającej dotąd monopol na opowieść o Polsce), w „Poniemieckim” Karoliny Kuszyk czy świetnym „Królu Warmii i Saturna” Joanny Wilengowskiej. Wspólne jest im przekonanie o wadze jednostkowych czy pokoleniowych doświadczeń, łączących ponad językami i „strukturami państwowymi, do jakich należeli”, o wspólnocie pozwalającej nazwać dawnych mieszkańców Neurode czy Breitenhende „przodkami” czy (to znów OT) „rodziną”.
Tak, takie wspólnoty najpewniej się zawiązują, pod piórem pisarzy i w rzeczywistości, na Dolnym Śląsku i na Warmii. Warto jednak odnotować ich powstawanie w wyraźnej kontrze (nawet jeśli nie jawnie wypowiedzianym konflikcie) do opowieści już nawet nie o „strukturach państwowych”, a tym, co autorzy starsi nawet od Huellego i Chwina nazywali staroświecko „wspólnotą polskiego losu”: łączącego niezależnie od państw (czasem zaborczych, czasem kartonowych) i od lokalnych korzeni. Nie jest to zjawisko wolne od konsekwencji.