Ziemie Odzyskane? Pozyskane? Wyzyskane? A może dałoby się znaleźć jakiś bardziej neutralny termin? Zbigniew Rokita proponuje „Odrzanię".

Lata 80. – wakacyjne wyjazdy na pogranicze Warmii i Mazur. Świat widziany oczyma nastolatka: inna architektura, dużo cegły, obcojęzyczne napisy przebijające spod tynków. Tonący w chaszczach cmentarz i zamknięty kościół (dużo później dowiem się, że nie kościół, lecz zbór), na jego drzwiach lekko omszała tabliczka: „Klucze u Schultza”. Ci z końca wsi, o których mówi się, że to „autochtoni”, i których z każdym rokiem ubywa, bo dostają niemieckie paszporty i wyjeżdżają. Dziwnie twardy akcent u niektórych staruszek. Meble, lustra, naczynia – niby tutejsze, a nietutejsze. Wyznanie sąsiada po paru wódkach: „Niech tylko spróbują wrócić, broń mamy”. Krążące po polnych drogach płowe mercedesy, z których wysiadają posiwiali panowie i panie, wskazują palcami na zrujnowane siedliska, gestykulują i płaczą. Wreszcie tamta mapa Landkreisu Allenstein: wojskowa, hitlerowska, z przekreślonymi, zapewne tuż po wojnie, niemieckimi nazwami miejscowości i naniesionymi czerwonym tuszem propozycjami nazw polskich, wyraz lingwistycznej fantazji jakiegoś urzędnika, bo praktycznie żaden z jego pomysłów się nie przebił.

Była to kraina przesycona niepewnością i obcością, nieoswojona z własnym statusem ziemi ni to od zawsze przytulonej do macierzy, ni to wypożyczonej na nieokreślony czas. A przecież mowa o wiejsko-małomiasteczkowej Warmii, która przed 1945 r. wprawdzie leżała w niemieckich Prusach Wschodnich, ale – z przyczyn historycznych – była w sporej części katolicka oraz etnicznie polska. Zmiany granic, wysiedlenia, migracje nawet tam stworzyły całkiem nową sytuację nie tylko polityczną, lecz także cywilizacyjną i kulturową.

Osobliwość owego powojennego przesunięcia Polski – odcięcia Kresów, przysposobienia niemieckiego Wschodu – nie ma precedensu w dziejach nowoczesnej Europy. Kraje się powiększają albo zmniejszają, ale nie wędrują. A Polska owszem; naturalnie nie sama z siebie, lecz popędzana strategicznymi pomysłami Józefa Stalina na to, jak podporządkować Sowietom ten kawałek świata. To, co na mapie jest wbijaniem chorągiewek i rysowaniem kresek, w rzeczywistości realizuje się jako apokaliptyczny chaos będący udziałem milionów ludzi. Głębokie rany, które wówczas – pod koniec wojny i zaraz po niej – zadano tamtym terytoriom, jakoś się jednak zabliźniły. I to właśnie, że się zabliźniły, wydaje się najdziwniejsze.

Rokita podkreśla, że świat, który w wielopokoleniowym trudzie narodził się w – niech mu będzie – Odrzanii, jest skomplikowany i wielowarstwowy

Ziemie Odzyskane? Pozyskane? Wyzyskane? A może dałoby się znaleźć jakiś bardziej neutralny termin? Zbigniew Rokita proponuje „Odrzanię” (jako antonim „Wiślanii”, czyli – powiedzmy – Polski kontynentalnej). Rokita, dociekliwy reporter i pisarz (za „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” otrzymał w 2021 r. nagrodę Nike), opuszcza rodzinne strony i udaje się na wyprawę. „Chcę się dowiedzieć, czy Odrzania naprawdę istnieje” – zauważa. Nie brakuje mu odwagi: ostatecznie wyrusza sprawdzić, czy istnieje ziemia, którą chwilę wcześniej sam wymyślił, przyjmując bardzo wiele wstępnych, tożsamościowych założeń na jej temat. Czy nie jest to przypadkiem próba dopisania reportażu do arbitralnej tezy? Czy Odrzanie (zwłaszcza ci z Gdańska bądź Olsztyna, miast jako żywo nieleżących w dorzeczu Odry) wiedzą, że mieszkają w Odrzanii? I czy w ogóle mają ochotę być Odrzanami?

Piękno Odrzanii

Nie bardzo wiem, jak zaklasyfikować „Odrzanię”. Chyba nie nazwałbym jej reportażem – jeśli już, to anegdotycznym esejem podróżnym, w którym centralnym punktem odniesienia jest subiektywne spojrzenie samego autora. „Odrzania” to takie eseistyczno-podróżne gonzo, brawurowe, dygresyjne, przegięte. Bo, oczywiście, kwestia kulturowej i cywilizacyjnej asymilacji Ziem Zachodnich od dekad stanowi przedmiot naukowej refleksji i ma ogromną literaturę przedmiotu – Rokita przemyka się tu opłotkami, większość z tego dorobku swobodnie ignorując. Chociaż nie mam wrażenia, by to „Odrzanii” szkodziło, i myślę, że taki był zamiar autora: zmierzyć się z tematem na świeżo, nie pisać opasłego reportażu historycznego, lecz coś o innym kształcie i celu. Jaki to cel? Sądzę, że chodzi o zmianę perspektywy. O zmianę sposobu patrzenia. O przeniesienie akcentów. Rokita wyraźnie i w wielu miejscach podkreśla, że świat, który w wielopokoleniowym trudzie narodził się w – niech mu będzie – Odrzanii, jest skomplikowany, wielowarstwowy i ma prawo do własnej pamięci oraz mitologii, nawet jeśli drażni to nasze inteligenckie przyzwyczajenia.

„Osadnikowi odniemczanie jest potrzebne nie tylko do wymierzania dziejowej sprawiedliwości, a pewnie i nie przede wszystkim do niej. Osadnik w pierwszej kolejności musi uznać Odrzanię za dom, nie chce czuć się tu obco, osadnik potrzebuje umoić sobie tę krainę, otoczyć się własnymi słowami i obrazami. (...) Zmiana nazw ulic czy zburzenie pomników to za mało, żeby miliony osadników poczuły się na Odzyskanych jak u siebie. Żeby wydarzyła się tu Polska i narodziła Odrzania, trzeba od początku wymyślić te ziemie, bo czego się nie opowie, to nie istnieje, a kto najpiękniej opowiada, ten ma władzę. Polacy wiedzą, że wielkie narracje wygrywają wojny równie często jak wielkie armie. Polska opowiada więc Polakom baśń o prastarych słowiańskich osadach i powrocie na piastowskie ziemie – nawet jeśli Polska piastowska ma już wyschnięte piersi i puste monstrancje” – pisze autor o wieloetapowym procesie oswajania sobie Dolnego Śląska, ziemi lubuskiej czy Pomorza Zachodniego przez polskich kolonistów.

Owszem, PRL posługiwał się dość okropną retoryką nacjonalizmu i odwiecznej słowiańszczyzny, ale – zauważa Rokita – w praktyce pomogło to nowym mieszkańcom tych terenów nie zostać bezdomnymi, wykorzenionymi rozbitkami historii. Ich dzieci i wnuki mogły dzięki temu zaangażować się w odkrywanie dawnej niemieckości owych ziem i, co chyba najważniejsze, dokonać włączenia tej tożsamości w system własnej identyfikacji kulturowej, w „bycie stąd”. „Istnieje, proszę pana, racja czasu” – mówi trafnie jeden z rozmówców Rokity.

ikona lupy />
Zbigniew Rokita „Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych”, Znak Literanova, Kraków 2023 / nieznane

Owo stopienie obcej i swojskiej pamięci oraz tożsamości daje nową jakość, wyrosłą z zakwestionowania rozmaitych – narodowych, etnicznych, religijnych – pewników. Te społeczne osobliwości widać choćby na mapach wyborczych: Zachód głosuje inaczej niż „kontynent”. Ale Rokita najbardziej mnie chyba ujął spostrzeżeniem, że „odrzańska” inność przejawia się również całkiem materialnie, w krajobrazie. „Znam jedno jedyne piękno, które wymyśliło się w Polsce samo i którego nie ma nigdzie indziej na świecie. To piękno Odrzanii. Odrzania niczego nie naśladuje. Nigdzie w Polsce tak gwałtownie jak tu nie zerwano z jednym, aby na jego gruzach zbudować drugie, a i na całym świecie niewiele jest takich miejsc. Miasta odrzańskie są najpiękniejszymi miastami Polski. (...) Moja odrzańska kraina, moje Brzegi, Gorzowy, Słubice, to piękno wysmakowane, erotyczne, na którego dostrzeżenie musiałem sobie zasłużyć latami wpatrywania się w nie. Odrzania jest zbudowana według stylu znanego światowym marszandom jako historyzujący rozpiździel, architektura fusion wśród zabudów świata. (...) W Polsce nie ma dla mnie niczego ciekawszego niż odrzańskie starówki, a być może starówki odrzańskie są nawet piękniejsze niż reszta świata razem wzięta. (...) Ja wyznaję Odrzanię – te polskie blokowiska lokowane na prawie niemieckim, bloki wkomponowane w kunsztowne kamienice, miejsca po brytyjskich bombach zmienione w boiska i skwery nazywane na cześć polskich królów i poetów, przerwy w zabudowie po sowieckim ostrzale podszywające się pod plany urbanistów, średniowieczne baszty opierające się o pawilony z kantorem i tancbudą, wilhelmińskie gmachy otoczone przez dzikie parkingi niestrzeżone, a jednak płatne, osiedla w centrach miast, gdzie pomiędzy blokami został tylko piękny poniemiecki bruk rozdzielający ulice, które swoimi nazwami sugerują, że był tu kiedyś świat inny – ulice Krupnicza, Rzeźnicza, Sukiennicza. Nigdzie w Polsce nie ma tak wielkiego kontrastu między nowszym i starszym, nigdzie przestrzeń nie ma mi sobą tyle historii do opowiedzenia, nie jest tak rozedrgana, soczysta, suta, treściwa, nigdzie bez przerwy nie puszcza do mnie oka. Nigdzie historia miejsca nie jest tak ściśle zespolona z architekturą”.

Powoli zrozumieć

„Odrzania” to rzecz miejscami manieryczna i pełna uproszczeń (jak wówczas, na przykład, gdy Rokita pisze w odniesieniu do labilnego politycznego statusu Ziem Odzyskanych, że „Wiślanie w Zamościach i Płockach nie będą czuli tej niepewności, którą Odrzanie czuć będą masowo jeszcze przez jakieś dwadzieścia lat – a bywało, że i znacznie dłużej”, zapominając jakże wygodnie o setkach tysięcy żydowskich nieruchomości zajętych po wojnie przez Polaków w dawnej Kongresówce i Galicji, ale zarazem wywołująca realny efekt zmiany w oczach patrzącego.

Tak się złożyło, że czytałem „Odrzanię” w podróży do Kołobrzegu i Koszalina. Chodziłem po tych miastach, mając z tyłu głowy świeżą lekturę książki. Gapiłem się na tamtejsze kontrasty, na niewątpliwą, specyficzną, złożoną, jednocześnie obcą i zasiedziałą urodę tych miejsc i powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego Zbigniew Rokita zaryzykował, napisał „Odrzanię” i – jak się zdaje – wraca z tarczą. ©Ⓟ