W niedzielę 16 listopada na linii Warszawa-Lublin wysadzono tor kolejowy z użyciem wojskowego materiału wybuchowego C4. Równolegle uszkodzono sieć trakcyjną, tworząc przeszkodę na torach. Po nadwyrężonym torze przejechało kilkanaście pociągów, w tym skład IC jadący 150 km/h. W najgorszym wypadku mogło dojść do poważnego wykolejenia pociągu osobowego albo nawet katastrofy komunikacyjnej z wieloma ofiarami w ludziach. Sabotaż był przeprowadzony precyzyjnie i fachowo. Całość zdarzenia na dodatek nagrywała zainstalowana kamera. Premier Donald Tusk poinformował, że za atak odpowiada dwóch obywateli Ukrainy współpracujących z rosyjskimi służbami. Wjechali do Polski z terytorium Białorusi, przeprowadzili operację, a następnie wrócili na Białoruś.
Pomińmy to, w jaki sposób pod Warszawą znaleźli się doświadczeni dywersanci, a nie jednorazowi wykonawcy zwerbowani przez Telegram. To niech ustalają nasze służby. Ja dostrzegam inny problem – komunikację państwa ze społeczeństwem.
We wrześniu, gdy rosyjskie drony wleciały nad Polskę, pisałem w DGP, że w sferze informacyjnej królował chaos. W obiegu medialnym krążyły niespójne wersje zdarzeń, a politycy na lewo i prawo kierowali zarzuty o dezinformację, sami jednocześnie podając do publicznej wiadomości niepełne informacje lub wzajemnie sprzeczne. Jakby zapominali, że wypuszczanie kilku wersji wydarzeń umożliwia wykorzystywanie tego informacyjnie i propagandowo przez naszych nieprzyjaciół. Podkopuje to również wiarę w profesjonalizm państwa, a brak precyzji zwyczajnie szkodzi.
Tamte wydarzenia mogły zostać potraktowane jako trening z komunikacji kryzysowej i z przeciwdziałania dezinformacji. Niestety, wydaje się, że tamtej lekcji nie odrobiono. Nie wyciągnięto wniosków, nie wprowadzono poprawek.
W pierwszych godzinach po niedzielnym sabotażu na kolei znów było widać ten sam mechanizm. Kluczowe osoby i instytucje w państwie mówiły różne rzeczy, czasem sprzeczne ze sobą. Jeżeli za wersję referencyjną uznamy wystąpienie premiera w Sejmie, czyli moment, kiedy służby, prokuratura i policja składają w całość zebrany materiał, to reszta zupełnie się rozjechała. Choćby starosta powiatu garwolińskiego Iwona Kurowska, która już w niedzielę, czyli dzień przed wystąpieniem Donalda Tuska, publicznie mówiła, że z informacji przekazanych jej przez służby wynika, że mógł to być akt dywersji – sabotaż polegający na wysadzeniu fragmentu torów na kluczowej linii z Polski na Ukrainę. Wydaje się, że w odpowiedzi na pojawiające się tego typu spekulacje rzeczniczka MSWiA wkrótce potem oświadczyła, że „na ten moment brak podstaw”, by mówić o celowym działaniu osób trzecich i zaapelowała o powściągliwość. Rzecznik ministra Tomasza Siemoniaka (koordynatora służb specjalnych) zarzucił wręcz pani staroście „przechwalanie się”, stanowczo twierdząc, że nikt z ABW się z nią nie kontaktował w tej sprawie. Ostatecznie okazało się, że bliżej prawdy była jednak starosta, a nie rzecznik aparatu bezpieczeństwa.
Już w niedzielę służby musiały wiedzieć, co zaszło na torach między Warszawą a Lublinem
Dziś wydaje się oczywiste, że było to działanie nieoptymalne. Już w niedzielę służby musiały wiedzieć, co zaszło. Celowa dezinformacja lub wstrzymywanie się z komunikatami może być niekiedy uzasadnioną strategią śledczą, ale w tym przypadku, skoro informacje wydostały się do opinii publicznej i zaczęły już krążyć, to zaprzeczanie im nie miało już sensu.
Kolejnym incydentem były słowa wicepremiera Krzysztofa Gawkowskiego, który często wypowiada się o bezpieczeństwie, a w wywiadzie telewizyjnym w jednym szeregu jako potencjalny motyw wymieniał sabotaż, kradzież, „nowoczesny challenge” (chyba taki młodzieżowy z TikToka, w którym ktoś dla żartu miałby wycinać fragmenty infrastruktury kolejowej), a przede wszystkim wykluczał wybuch jako przyczynę.
Inaczej zachował się premier Donald Tusk, który w pierwszych wystąpieniach wypowiadał się bardzo ostrożnie, a dopiero później oficjalnie ujawnił, co zaszło: C4, 300-metrowy kabel detonacyjny, niewybuch, dwóch obywateli Ukrainy z doświadczeniem dywersyjnym współpracujących z rosyjskim wywiadem, wjazd z Białorusi i ucieczka na Białoruś, wprowadzenie trzeciego stopnia alarmowego CHARLIE na wybranych liniach – to był profesjonalizm.
Nie oczekuję, by pięć minut po wykryciu zdarzenia ogłaszano idealny komunikat, zsynchronizowany ze wszystkimi strukturami państwowymi. Nieuczciwie byłoby stawiać w ten sposób sprawę. Jednak kolejny raz doświadczyliśmy tego, co zbyt dobrze już znamy: struktury państwowe na polu komunikacji zupełnie się rozjechały. To zdradza strukturalną podatność państwa na tego typu zagrożenia i stanowi lukę w naszym bezpieczeństwie. Tym bardziej, że w tzw. wojnie hybrydowej pierwsza faza kryzysu jest bardzo ważna. Wtedy to kształtuje się percepcja i odbiór społeczny, wtedy właśnie rośnie lub spada zaufanie do państwa. Społeczeństwo ma prawo oczekiwać profesjonalnej polityki informacyjnej. Wyraźnego rozróżnienia między tym, co wiadomo, a czego wciąż nie potwierdzono lub nie można ujawnić. Nie jest natomiast rolą wysokich urzędników państwowych, by wypełniać przestrzeń informacyjną luźnymi hipotezami i przemyśleniami o charakterze publicystycznym.
W sytuacji kryzysowej powinno być jasne, kto mówi w imieniu państwa i na jakiej podstawie. Ktoś również powinien w czasie rzeczywistym analizować to, co dzieje się w warstwie informacyjnej. I nie chodzi jedynie o budowanie tzw. narracji na potrzeby polityczne. A jeżeli państwo nie potrafi sformułować zrozumiałego, rzeczowego i na bieżąco aktualizowanego komunikatu w specjalnie do tego utworzonym kanale informacyjnym, to rolę tę przejmie ktoś inny. Mogą to być internetowi influencerzy, ale równie dobrze wrogie służby. Raz utrwalone w tej fazie przekazy później może być bardzo trudno naprostować.
Obywatele mają prawo oczekiwać profesjonalizmu od państwa
Sprawę komplikują pojawiające się wśród niektórych ekspertów i polityków propozycje, by „wycinać” głosy wątpiące, alternatywne czy nawet jawnie prorosyjskie. Oczywiście kodeks karny jasno określa kary za sianie dezinformacji na rzecz obcego wywiadu (minimum 8 lat pozbawienia wolności). Jednak powoływanie jakichś quasi-cenzorskich instrumentów, nawet słusznie motywowane walką z dezinformacją, może w efekcie zostać uznane przez niektórych za niebezpieczne narzędzie, które w przyszłości zostanie wykorzystane w innym, niedemokratycznym celu.
Obywatele mają prawo oczekiwać profesjonalizmu od państwa. W zamian państwo może oczekiwać od obywateli ostrożności, odpowiedzialności i wsparcia. Także w sferze informacyjnej. Na tym również polega patriotyzm. W warunkach tzw. wojny hybrydowej mają sens apele o powściągliwość, niewchodzenie w role tzw. szybkich ekspertów od wszystkiego i niewzmacnianie wrogich przekazów. Ale coś za coś. Bo czy państwo ma prawo wymagać od obywateli powstrzymania się od spekulacji i ostrych zarzutów w sytuacji, gdy jego przedstawiciele dokładają się do chaosu informacyjnego?
Nie ma dziś powrotu do XIX wieku, w którym władza miała monopol na informację. To niemożliwe i takie czasy nie wrócą. Wymusza to zatem na państwie nie większą kontrolę, ale większą odpowiedzialność i roztropność. Jeśli wszyscy mamy grać w tej samej drużynie, to przykład musi iść od góry.