Barack Obama płaci wysoką cenę za to, że nie jest mesjaszem czy odnowicielem, bo tak nazywano go po objęciu prezydentury. Pierwszy czarnoskóry przywódca USA starał się wprawdzie, lecz poległ – głównie na polu gospodarczym.
Nie dlatego, że był nieudacznikiem, Ameryka po prostu jest w tak kiepskiej formie, że nikt inny również nie podołałby wyzwaniu.
Republikanie odsądzają jego reformy od czci, oskarżają o centralizację władzy, psucie dolara, pompowanie pomocy publicznej w koncerny zamiast wspierania małych firm. Sami jednak podłożyli pod Amerykę minę, na której wylatują Demokraci. To George Bush zadłużył USA do poziomu niespotykanego od lat 50. Za jego czasów banki bezkarnie hulały po światowych rynkach, nasycając je toksycznymi produktami, a w Stanach finansowały bańkę spekulacyjną w nieruchomościach. Kryzys wreszcie zaczął się za jego rządów.
Obama odziedziczył zepsutą Amerykę. Jego błąd polegał na tym, iż ogłosił, że potrafi ją naprawić. Hasło „gospodarka, głupcze” sprawdza się w jego wydaniu. Ale przegrana Demokratów w wyborach do Kongresu uczy jeszcze jednego – nie składaj niewiarygodnych obietnic. Ameryki nie naprawi zbawiciel, ani demokratyczny, ani republikański, ale odpowiedzialność i praca jej obywateli. Cudów nie ma. Jeśli Amerykanie będą na nie czekać – pozostaną wprawdzie światowym numerem jeden, ale jeszcze szybciej niż teraz będą doganiani przez innych. Takich, którzy nie potrzebują cudotwórców.