Rewolucja już się zaczęła. I przybiera na sile. Milczące dotąd masy przemieniły się z biernych odbiorców przekazu płynącego z góry, od elit, w czynnych uczestników życia publicznego. Dzięki internetowi.
Jeśli nie chcemy dać prawa głosu wszystkim, nie nazywajmy się demokratami. Umówmy się od razu, że aby ratować swoją pozycję, trzeba wprowadzić jakąś dyktaturę. Choćby mięciutką. Puchatą i milutką. Możemy nazwać ją demokracją limitowaną – żeby zabrzmiało lepiej. Nie? To przyjmijmy, że choć demokracja nie jest (co za banał) najdoskonalszym z ustrojów, to lepszego nie wymyślono. A internet i sieci społecznościowe sprawiają, że rozlewa się ona coraz szerzej. Pozwala partycypować w życiu społecznym i politycznym milczącym dotąd tłumom. Sytuacja jest zero-jedynkowa, w gruncie rzeczy prosta. Jak bardzo nie staralibyśmy się jej skomplikować. I jak bardzo to społecznościowe ciastko nam nie smakuje.
Bo strasznie się porobiło. W Stanach wygrał ten okropny Donald Trump. Wielka Brytania wychodzi jednak nieodwołalnie z Unii. W Polsce zagnieździła się dobra zmiana i nie bardzo wiadomo, co z nią zrobić. Szok, niedowierzanie, złość. I pytanie: dlaczego? Przecież nie tak miało być, zupełnie nie tak. Sondaże, wykresy, analizy ekspertów tego nie zwiastowały. Zaczęło się więc szukanie winnego. I znaleziono, jest. Wskazany, oskarżony, naznaczony. To ten bezmyślny sieciowy tłum. Internetowa czerń. Zagrożenie dla cywilizacji. I demokracji. W każdym razie tej, jaką znamy. Po ogłoszeniu wyników wyborów w USA tym, który w Polsce dał dosadny wyraz obawom o przyszłość cywilizacji i postawił diagnozę, był prof. Marcin Król, który w wywiadzie dla gazety „Polska the Times” powiedział: „Sondaże zawsze opierały się na jakichś elementach racjonalności. Trudno w nich wyłapać osoby, które wstydzą się swoich poglądów. A wielu Amerykanów wstydziło się przyznać ankieterowi, że na przykład żywią nienawiść do innych ras. Sondaże przygotowywano z myślą o szerokich elitach, czyli osobach, które są obliczalne, kierują się w swych decyzjach zdrowym rozsądkiem. Wyborców Trumpa trudno za takich uznać, przecież oni naprawdę uważają, że zbuduje mur na granicy z Meksykiem, mimo że to nierealne, bo koszt takiej budowy jest przerażający. Widać, że mamy do czynienia z inną racjonalnością – by użyć eleganckiego eufemizmu. A mówiąc mniej elegancko: mamy do czynienia z buntem chamstwa wobec elit”. Dalej było o tym, że to nie elity oderwały się od rzeczywistości, ale owa rzeczywistość od elit. I jeszcze, że nadchodzi koniec świata zachodniego, a wraz z nim nadciągają barbarzyńcy, zaś za nimi – zapewne – wojna. Profesor Król nie odnosi się wprost do tego, jaki wpływ na to, iż zamiast Hillary Clinton gospodarzem Białego Domu został kandydat republikanów, miał internetowy lud, ale ta myśl wybrzmiewa pomiędzy niedopowiedzeniami. Są jednak tacy, którzy mówią to wprost.
Rządy tłumu
– Demos, rozumiany jako lud będący źródłem praw i władzy, był społecznością odpowiedzialnych i świadomych obywateli – wywodzi prof. Kazimierz Krzysztofek, socjolog i medioznawca z Uniwersytetu SWPS. Z kolei w przypadku internautów wywierających wpływ na zachowania i decyzje innych, rujnujących sondaże, mamy do czynienia z sieciowym plebsem. Co jest zjawiskiem groźnym i niepożądanym. Choćby z tego powodu, że może to oznaczać wejście w czwartą fazę cyklu arystotelesowskiej zmiany społecznej. Pierwszą była autokracja, np. monarchia absolutna. Drugą arystokracja (albo oligarchia czy oligokracja), kiedy to otoczenie władcy absolutnego wywalczyło sobie udział we władzy. Trzecią jest demokracja, ta właściwa i rozumna. Teraz, dowodzi prof. Krzysztofek, zbliżamy się do ochlokracji, czyli rządów nierozumnego tłumu. Chaotyzującego społeczeństwo i rujnującego instytucje publiczne. Cykl się zamknie, jeśli ktoś weźmie te masy za mordę. I wtedy wszystko zacznie się od nowa.
Czyli wojna? Wojna! Niekoniecznie ta prawdziwa, światowa, atomowa, ale na pewno mamy do czynienia ze starciem starego i nowego porządku. Nie pierwszym, nie ostatnim buntem tłumów przeciwko elitom, ale mimo jego „wirtualności” przekładającym się na rzeczywistość i tym samym stanowiącym zagrożenie. Bo nikt nie wie, czego się spodziewać, jak będzie wyglądała cywilizacja po tym, kiedy karty społecznego niezadowolenia zostaną rozdane od nowa. Profesor Krzysztofek prosi jednak, żeby nie demonizować, jego zdaniem te wszystkie ruchy internetowe, te e-bunty są uczestnictwem w życiu społecznym niskiej jakości. Można wprawdzie dzięki nim skrzyknąć ludzi, zmobilizować ich na pięć minut, zebrać pieniądze na takiego czy innego kandydata, zapewnić mu chwilę uwagi internetowego ludu, ale wcześniej czy później ten musi spłonąć jak ćma w ogniu zainteresowania, bo na nic więcej to się nie przekłada. – Rewolucji nie da się wytłitować – ironizuje prof. Krzysztofek. Trzeba wyjść na ulice, stanąć dzielnie, wyprężyć pierś do boju, odnieść rany. Tymczasem ów społeczny ogień w internecie jest właśnie wirtualny, szybko wygasa, nawet nie za bardzo pali. Bo co zostało z ruchu oburzonych poza stertą sieciowych ruin? Nawet dymu już nie ma. Tylko zimny żużel. Albo bitwa o ACTA, wydawało się, że próba ograniczenia wolności w sieci skończy się źle dla jej żandarmów. Jednak antypirackie przepisy i tak wprowadzono, tyle że tylną furtką. CETA także przeszła. Tak samo jak przejdzie wiele innych uregulowań, które nie będą się podobać masom, ale staną się faktem.
Więc czy się komuś to podoba, czy nie, owa rewolucja, na szczęście, jest już sterowalna. Wprawdzie wciąż panuje bałagan, wprawdzie elity nie otrząsnęły się jeszcze po tej mentalnej porażce, jaką im zgotował bunt internetowych plebejuszy, ale i tak sytuacja została opanowana. To co, że ludzie w sieci będą jeszcze długo gadać o tym, co się stało. Konserwa, której na razie wydaje się, że wygrywa, będzie przędła swój przekaz, z którego wynika, iż udało się powstrzymać cywilizację śmierci, tego bękarta postępu stawiającego na skrajny indywidualizm, niszczącego rodzinę, wiarę, wartości. Zaś liberałowie, zwani powszechnie lewakami, nadal się będą przedstawiać jako ofiary odwrotu od przesłania oświecenia, zesłańcy do świata, w którym racjonalna jednostka nie jest w stanie się odnaleźć. I tak się wszyscy będą w tej sieci nawalali, a świat będzie się toczył swoim utartym trybem.
To rozprężenie internetowe, jak nazywa owe sieciowe porywy prof. Krzysztofek, jest uciążliwe, przybiera rozmiary epidemii, ale na szczęście da się nad tym zapanować. Wciąż debata w telewizji bardziej się przekłada na to, co myślą i czynią ludzie, niż ekscesy w sieci. Wprawdzie mamy do czynienia ze zjawiskiem superwzmocnionych jednostek, czyli liderów internetowych, ale on nie przeceniałby ich wpływu. Jeszcze można posprzątać ten bałagan. Bo masa, jak to z masą bywa, jest niezbyt mądra, kieruje się emocjami, które przecież można skanalizować. – Po głosowaniu na temat wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii badano ślady sieciowe. I okazało się, że ludzie, już po ogłoszeniu wyniku, byli skonfundowani. Szukali w sieci wyjaśnienia takich haseł, jak np. to, czym jest Unia Europejska – opowiada profesor. Można z tego wyciągnąć wniosek, że znając wektory sił, jakie działają, należy się postarać wywnioskować, jaka z nich wyjdzie wypadkowa. I zapobiec zgubnym skutkom.
Elitom już dziękujemy
Jednak wydaje się, że to myślenie życzeniowe. Bo rewolucja zaczęła się już jakiś czas temu i trwa. A jej przyczyną jest nie tyle internet, który stanowi zaledwie narzędzie (i, jak to z narzędziami bywa – jest obojętny aksjologicznie), co kryzys legitymizacji władzy. A mówiąc prościej – bunt przeciwko elitom. Tym wszystkim politykom, mędrcom, autorytetom, którzy zawiedli społeczne nadzieje. Decyzjom podejmowanym ponad głowami zainteresowanych, w których rosło poczucie marginalizacji. – Ludzie spostrzegli, że światem rządzą dorosłe dzieci, w gruncie rzeczy niedojrzałe jednostki, które nie mają pojęcia, jak to robić – zauważa dr Sergiusz Trzeciak, politolog i prawnik, specjalista do spraw marketingu politycznego i wizerunku publicznego. Stąd masowy sprzeciw przeciwko receptom, jakie społeczeństwom funduje mainstream, szukanie własnej drogi, połączone z próbą ukarania tych elit.
Kiedy to się zaczęło? Trudno wyznaczyć słupy milowe, które będą adekwatne do wszystkich społeczeństw. Dla dr. Andrzeja Pomarańskiego, eksperta ds. komunikacji i wiceprezesa Polskiego Stowarzyszenia Public Relations, początkiem była arabska wiosna (2010–2013), kiedy połowa kontynentu afrykańskiego skrzyknęła się za pomocą portali społecznościowych i wyszła na ulice obalać skorumpowane władze. Doktor Maria Nowina Konopka, politolog i socjolog z UJ, cezurę czasową postrzega wcześniej, a mianowicie w zapatystowskiej rewolcie w Meksyku, podczas której bojownicy po raz pierwszy w historii wykorzystali telefony satelitarne i internet, aby zdobyć rozgłos i poparcie. Wprawdzie smartfonów jeszcze wówczas nie było, ale nowoczesna technologia dała siłę buntownikom i pozwoliła dokopać znienawidzonej władzy. Można próbować przesuwać te graniczne słupy jeszcze w czasie, np. do 2008 r. i wielkiego światowego kryzysu finansowego. I dalej, do nieudolnych prób posprzątania po nim, fundowania społeczeństwom kuracji oszczędnościowych zakończonych regresem ekonomicznym całych regionów, popadaniem w bezrobocie i biedę wielkich grup, które miały dość słuchania bajek o tym, jakie mają szczęście, że mogą pracować na śmieciowych umowach i że cieknie z kranów w ich domach (jeśli je zdołali zachować) ciepła woda. Mowa tu zarówno o Amerykanach, tych wszystkich mieszkańcach Pasa Rdzy, którzy stracili pracę, bo ich fabryki przeniosły się do Azji, jak i prostych Brytyjczykach przerażonych napływem imigrantów próbujących wprowadzać szariat w dzielnicach ich miast, a także Kowalskich znad Wisły mających dość słuchania tego, że żyją na zielonej wyspie, a jeśli tego nie rozumieją, to są Januszami, moherami i, w ogóle, nie dorośli.
Więc zagłosowali, jak zagłosowali. Pewnie nie byliby tak odważni, tak pewni swego, gdyby nie to, że się wcześniej zmawiali na czatach i forach. Nie wytworzyli tysięcy memów, nie umocnili w przekonaniach, dyskutując na Facebooku, wklejając posty, tworząc grupy. Nowe technologie dały im tę możliwość: internet, a zwłaszcza smartfony, które dawno przestały być urządzeniami pozwalającymi tylko miło spędzić czas: zagrać w jakąś pogrywajkę, wejść na Pudelka, wrzucić zdjęcie na Snapchata. Sprawiły, że te milczące dotąd masy, z biernych odbiorców przekazu płynącego do nich z góry, od elit, przeobraziły się w nadawców. Czynnych uczestników życia publicznego. Do niedawna ich udział w demokracji był ograniczony. Ot, kiedy już wysłuchali tych wszystkich mądrości, które im zaserwowano, kiedy przeczytali to, co dla nich napisały mądre głowy, raz na jakiś czas mogli pójść na wybory i zakreślić krzyżyk na karcie przy nazwisku jakiegoś człowieka, który im został podsunięty przez tych, którzy wiedzą lepiej. – Teraz ludzie zyskali możliwość wypowiedzi. I przekonali się, że ich opinia ma realny wpływ na rzeczywistość – zauważa dr Rafał Matyja, historyk i politolog. Bo w jaki inny sposób wytłumaczyć sukces Kukiza? Albo pozycję Janusza Korwin-Mikkego? Andrzej Duda najpierw wygrał wybory w internecie. PiS nie odniósłby tak oszałamiającego zwycięstwa, gdyby nie przegrana Platformy w sieci. Pojawiają się wprawdzie głosy, że internet jest bardziej prawicowy, niż wynikałoby to z rzeczywistego rozkładu sympatii politycznych, ale moim zdaniem nie o to w tym wszystkim chodzi. Bardziej o to, że jeśli ludzie nie znajdują odzwierciedlenia swoich poglądów w tradycyjnych mediach, uciekają do tych alternatywnych. Im bardziej ich głos jest lekceważony w głównym przekazie, tym bardziej będą szukali miejsc, gdzie dostaną nie tylko prawo głosu, ale też będą wysłuchani. Zostaną upodmiotowieni oraz docenieni. – I dlatego jestem zwolenniczką tezy o demokratyzującej roli internetu – deklaruje dr Maria Nowina Konopka. Ludzie dostali narzędzie, dzięki któremu ich głos jest szerzej słyszalny. Mają możliwość artykulacji swoich poglądów i potrzeb. Im większy konflikt w społeczeństwie, tym większa liczba ludzi chce się wypowiadać – dodaje. A to daje efekt skali.
Ale, ale... Myliłby się ten, kto chciałby uwierzyć, że sieć jest silna tylko frustratami, którzy wcześniej nie mieli agory, na której mogliby się wykrzyczeć. Doktor Rafał Matyja zauważa (nieco ironicznie), że choć nie czuje się szeroką masą, a raczej przedstawicielem opiniotwórczej klasy średniej, jednak i dla niego społeczeństwo sieciowe jest bardziej atrakcyjne niż tradycyjne media. Bo w necie sam wybiera sobie temat, na który ma ochotę się wypowiedzieć. Bo sam dobiera rozmówców. A dyskusji nie przerwie w najciekawszym momencie zdenerwowany redaktor hasłem, że czas się już skończył. – Kiedy proszą mnie o wypowiedź do gazety, określają z góry, że ma być o Kaczyńskim. Mam albo mówić o nim, albo wcale. A jeśli wypowiedź ma być dla mediów elektronicznych, to redaktor się stara wyczuć, czy jestem za Kaczyńskim, czy przeciw. I zgodnie z tym, co mu się będzie wydawało, znajdzie dla mnie opozycyjnego dyskutanta do pary. To ustawka. Infotainment, gdzie nie liczy się, co ma ktoś do powiedzenia, ale żeby szedł show. Media spłycają świat – mówi Matyja. I przekonuje, że o wiele bardziej komfortowo czuje się w sieci. Gdzie każdy, niezależnie od swoich poglądów, znajdzie swoją przestrzeń. I rozmówców, o wiele bardziej interesujących niż gadające głowy na srebrnym ekranie. Kiedy wiadomo, jaką kto przyjął rolę, co powie. Podobnie jak w Sejmie. – Obrady tego pierwszej kadencji obserwowałem z fascynacją, zapartym tchem, bo wszystko było prawdziwe. Dziś jest do bólu przewidywalne – zauważa. Woli ścierać się z przeciwnikami w sieci, gdzie padają ciekawe argumenty, bywa zabawnie, można dopytać, czas się nie liczy, bo do rozmowy można wrócić, kiedy się już człowiek wyśpi i wyczyści sobie głowę. Wejść w interakcję z wielkim gronem ludzi, także z zagranicy, na co nie miałoby się szans w realnym życiu. A że czasem bywa ostro, brutalnie, padają mocne słowa? Można wyjść. Zbanować. Albo postarać się oczyścić atmosferę dowcipną ripostą. Nie każdy to potrafi. Ale jak ktoś nie lubi ostrych starć, nie chodzi oglądać piłkarskich meczy na stadionie, zadowala się telewizorem. Gdzie jest zmuszony przyjmować przekaz, jak leci. W internecie w każdej chwili można powiedzieć „sprawdzam”. „Człowieku, co ty tutaj linkujesz, przecież to jest fejk”. Przeanalizować filmy nakręcone przez uczestników jakiegoś ulicznego kryterium, aby stwierdzić, że agresorem był policjant w cywilu, a nie chłopak z biało-czerwoną flagą na koszulce. – I to jest właśnie ucieczka z domu Wielkiego Brata – kwituje Matyja.
Emancypacja mas
Internet jest pełen projektów mających skłonić ludzi do angażowania się we wspólne sprawy. Od prawa do lewa, od lewa do prawa, i jeszcze pośrodku. Sieci pilnują watchdogi, wymuszające na urzędnikach dostęp do informacji publicznej (http://siecobywatelska.pl/), ścisłe umysły próbują tworzyć rankingi osób publicznych na podobieństwo wyceny giełdowych spółek na parkiecie (http://demok.pl/).
Więc trudno, żeby to się podobało władzy i elitom, które przyzwyczaiły się do tego, że one mówią, a reszta słucha. Zwłaszcza że aby zostać wysłuchanym w sieci, nie trzeba wpierw przejść tych wszystkich nieraz poniżających rytuałów, które sprawią, że zostaniemy dopuszczeni do głosu – i koryta. Nosić teczek. Podlizywać się. Terminować. Wystarczy mieć coś do powiedzenia. I potrafić to wyartykułować. Stąd ludzie, którzy w realu nie osiągnęli wielkiego sukcesu – finansowego ani społecznego, w sieci są gwiazdami. A w każdym razie poważanymi liderami opinii. Nawet jeśli nie zdobyli formalnego wykształcenia, nawet jeśli są bardzo młodzi. Przewidział to Orson Scott Card w kultowej książce „Gra Endera” wydanej w połowie lat 80. ubiegłego wieku, gdzie rodzeństwo tytułowego bohatera wciela się w sieci w postacie anonimowych osobowości – Locke i Demostenesa, żeby w rezultacie uratować świat przed zagładą.
Nie, nie twierdzę, że któryś ze współczesnych blogerów, vlogerów, userów – czy jak jeszcze nazwiemy poszczególnych uczestników sieciowego społeczeństwa – uratuje świat. Choć tego nie wykluczam. Jestem jednak pewna, że oni wszyscy – a więc my – sprawią, że będzie on ciekawszym, bardziej autentycznym i ludzkim, w każdym tego słowa znaczeniu, miejscem niż ten, który byłby bez nich. Nie jest idealny, tak samo jak ludzkości daleko do ideału. Jest w nim sporo dziwactw, ale przecież jesteśmy dziwnym gatunkiem. Wiele ekstremizmów, ale są one natychmiast neutralizowane tymi z drugiej strony. Rację ma prof. Kazimierz Krzysztofek, kiedy sytuację w sieci określa mianem chaosu. Bo sytuacja, kiedy wszyscy mówią, a głos każdego (z całym szacunkiem dla narzędzi służących pozycjonowaniu) potencjalnie liczy się tak samo, może przerażać. Jak zauważa dr Rafał Matyja sieć jest miejscem, gdzie spotykają się dwie rzeczywistości. Ta stara, dobrze nam znana, bo licząca sobie ponad sto lat demokracja parlamentarna, przedstawicielska, ze wszystkimi jej zaletami, tudzież wadami. I nowa, kilkuletnia zaledwie, totalnie interaktywna demos sieciowa. Jeszcze nie do końca poznana, oswojona. Zwłaszcza przez starsze pokolenie, zwłaszcza przez tych, którzy przyzwyczaili się, że komunikat idzie w jedną stronę, a odpowiedzią może być tylko uległa zgoda (z tego też powodu środowiska akademickie są, nawet wbrew oficjalnym deklaracjom, największym wrogiem owego sieciowego wolnego ruszenia). Niepokój jest naturalnym stanem rzeczy. Zwłaszcza że jak zauważa dr Andrzej Pomarański, mamy faktycznie do czynienia z rewolucją. Wielką zmianą cywilizacyjną, którą można przyrównać do tej, jaką było wynalezienie i upowszechnienie druku. Wtedy ręcznie przepisywane książki, na lekturę których mogły sobie pozwolić wyłącznie klasy uprzywilejowane, zostały nagle powielone w tysiącach egzemplarzy. Powędrowały pod strzechy, siejąc wiedzę, lecz także podżegając do buntu. Pytanie, kogo. Czerń? A może obywateli?
Internet jest narzędziem, środkiem, który może prowadzić do różnych celów. Tak samo jak nóż. Tak samo jak wiedza, w jaki sposób rozszczepić atom. Czemu więc ma służyć owa internetowa demokracja – to jest problem, na którym należałoby się skupić. Wyrażenie niezgody na podmiotowe traktowanie przez elity jest ważne, tak jak ważny jest pierwszy krzyk noworodka. A co dalej? Doktor Maria Nowina Konopka daje przykład Wielkiej Brytanii, gdzie lokalne społeczności via sieć komunikują się ze swoimi władzami samorządowymi, przekazując im sygnały o tym, co nie do końca działa, czego by chciały, a z czego są zadowolone. A samorządy pilnie słuchają. Bo taka komunikacja jest szybsza i tańsza, można więcej zdziałać. Pod warunkiem że gminnych forów nie traktuje się niczym książki skarg i wniosków, która była dostępna dla sfrustrowanych obywateli za czasów PRL-u w każdym sklepie. Wtedy ludzie także pisali. Ale nikomu nie było od tego lepiej. Więc się musiało skończyć wielkim BUM. Na szczęście, zauważa Andrzej Pomarański, nie żyjemy w Chinach, Rosji ani w żadnym z im podobnych kraju. I ten sieciowy głos ludu naprawdę zaczął się liczyć. Także w drobniejszych, bardziej przyziemnych sprawach, niezahaczających nawet o wielką politykę. Ot, chociażby w stosunkach konsument – przedsiębiorca. Jak rodzi się problem, butom odpada podeszwa, smartfon został wyposażony w wybuchającą baterię, jak firma oszukuje – klientom nikt już nie nawinie makaronu na uszy. Wcześniej byli uzależnieni od oficjalnego przekazu, komunikat szedł tylko w jedną stronę. Firmy dozowały informacje. Teraz wystarczy jeden wpis na portalu społecznościowym, żeby po paru godzinach zgromadzić tam tysiące niezadowolonych. Jak w przypadku platformy NC+. Kiedy na FB awanturująca się grupa przekroczyła sto tysięcy, firma przeprosiła i dostosowała swoją ofertę do oczekiwań klientów. Jeśli tak ma wyglądać ochlokracja, to ja jestem za.
Oczywiście to nie tak, że internet jest remedium na demokratyzację życia publicznego. Stare elity się bronią, broni się także biznes, idą wspólną ławą. Spalenie flagi z symbolem Facebooka podczas Marszu Niepodległości nie było – jak chcą niektórzy – chuligańskim ekscesem, ale protestem przeciwko blokowaniu treści narodowych na polskich stronach tego portalu. Podobna awantura była wcześniej w USA, gdzie zarzucano biznesowi Zuckerberga, że promuje treści udostępniane przez demokratów, a wycina te republikańskie. Ale w obu przypadkach FB poddał się naciskowi wkurzonych użytkowników. Nasz klient, nasz pan. A że chaos? Nowina Konopka przyznaje, że kiedy w 2000 r. zaczęła się interesować siecią, była w stanie ogarnąć wszystko to, co się w niej działo. Dziś już nawet nie próbuje, bo się nie da. A że za dużo, za głośno, że zdarzają się świry? To zastanówmy się, jak moglibyśmy to uporządkować. Wprowadzając cenzurę? Zmuszając użytkowników, aby zawsze wypowiadali się z otwartą przyłbicą, z imienia i nazwiska, logując się przez Facebooka? Czyli zamykając usta tym wszystkim, którzy mają coś ważnego do powiedzenia, ale nigdy by tego nie zrobili, bo – na przykład – obnażając naganne zachowania władzy jakiegokolwiek szczebla, naraziliby się na przykre konsekwencje. Choćby w postaci utraty pracy. A do tych wszystkich, którzy narzekają na sieciową czerń, którym się nie podoba, że w internecie zdanie pana Zenka spod budki z piwem ma takie same znaczenie jak głos akademika czy prominentnego przedstawiciela rządzącej aktualnie partii politycznej, mam pytanie. Komu pozwolilibyście zabrać głos, wyrazić zdanie, głosować w wyborach, gdyby to od was zależało? Tym co najmniej z maturą, odrzucając mniej wykształconych? A może byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdyby prawo do głosu mieli tylko uczciwi podatnicy. Bezrobotni, ci z wyrokami, niezaradni życiowo, szambonurki, malkontenci zostaną skreśleni i odcięci od netu? To się może udać. Spróbujcie. Spotkamy się na ulicy. Tam już nie będą miały znaczenia słowa.
Sieć jest miejscem, gdzie spotykają się dwie rzeczywistości. Ta stara, dobrze nam znana, bo licząca ponad sto lat demokracja parlamentarna, przedstawicielska, ze wszystkimi jej zaletami, tudzież wadami. I nowa, kilkuletnia zaledwie, totalnie interaktywna demos sieciowa.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej