Nowy Jork na stałe pozostanie nieprzychylnym miejscem dla 45. prezydenta, ale po wygranej łatwiej spotkać w mieście osoby mu przychylne.
W Nowym Jorku nawet w ostatnich dniach kampanii trudno było spotkać osoby przyznające się publicznie do głosowania na Donalda Trumpa. Po części dlatego, że w stanie Nowy Jork – jako od lat głosującym na demokratów – żadnej kampanii praktycznie nie było, ale głównie dlatego, że tam popieranie kandydata republikanów, razem z tą całą prowincjonalną, mniej wykształconą Ameryką, było obciachowe. Małe grupki jego zwolenników z transparentami można było spotkać co najwyżej przed Trump Tower na Piątej Alei – najważniejszą z jego nieruchomości w mieście.
Trochę się to zmieniło w wyborczą noc, gdy stawało się jasne, że to on, a nie Hillary Clinton, będzie 45. prezydentem. Na Times Square – gdzie na wielkich ekranach wyświetlano na bieżąco wyniki spływające z kolejnych stanów – wciąż były to jednak pojedyncze osoby, a nie tłumy. Tak jak wszyscy, w szoku, ale bez jakiegoś triumfalizmu z powodu utarcia nosa wielkomiejskiej części społeczeństwa. – Jestem taka szczęśliwa. Wierzę, że Trump przywróci wolność w tym kraju. Przez ostatnie lata byliśmy coraz bardziej dyskryminowani. Chcieli, by przestać używać nazwy Boże Narodzenie, by nie stawiać choinek, by nikogo nie urazić. Donald Trump spowoduje, że znów będziemy u siebie – mówi pochodząca z Kansas Donna Cincassy, która wraz mężem – obydwoje dobrze po pięćdziesiątce – ubrani są w amerykańskich barwach.
Ze zwycięstwa Trumpa cieszył się też Osman Sosa, emigrant z Hondurasu, mimo że zalicza się on do tej kategorii mieszkańców USA, którą prezydent elekt chciałby deportować. – Honduras jest bardzo skorumpowanym krajem. Głosowałem na Trumpa, bo wygrana Clinton oznaczałaby, że korupcja opanuje także Stany Zjednoczone. Myślę, że spora część emigrantów z Ameryki Środkowej – Hondurasu, Salwadoru czy Gwatemali – ma podobne zdanie. Nie po to uciekali przed korupcją w swoich krajach, by tu mieć to samo – wyjaśnia. Wyborcą Trumpa był prawdopodobnie też inny Latynos, który koło 3 w nocy – dosłownie chwilę przed tym, jak oficjalnie podano, że kandydat republikanów przekroczył pułap 270 głosów elektorskich – wdał się w gwałtowną dyskusję z pewnym Afroamerykaninem. Na tyle gwałtowną, że obu rwących się do rękoczynów mężczyzn musiała rozdzielać policja.
Na razie wyborcy Trumpa świętują, nie zastanawiając się, czy nowy prezydent zdoła spełnić wszystkie obietnice, ale prędzej czy później może się okazać, że wcale tak nie będzie. – Biorąc pod uwagę jego wyraźne zwycięstwo nad Clinton oraz republikańską większość w obu izbach Kongresu, Donald Trump będzie miał naprawdę sporą władzę, zatem może dużo zrobić. Problem w tym, że nie jest w stanie w znaczący sposób i szybko poprawić materialnej sytuacji ludzi, którzy go wybrali, tego właśnie oczekując – mówi na spotkaniu z zagranicznymi dziennikarzami obserwującymi wybory David Birdsell, politolog z The City University of New York.
To, że prezydent Trump nie będzie miał lekko, zwłaszcza w liberalnym Nowym Jorku, pokazały już pierwsze godziny po ogłoszeniu wyników. W środę wieczorem przed Trump Tower odbyła się wielka manifestacja jego przeciwników, którzy nie mogli się pogodzić z takim rozstrzygnięciem.
– Kiedy się obudziłem w środę, nie miałem motywacji, by wstawać z łóżka, ale później zaczęliśmy się zastanawiać, co można zrobić. Wiem, że Trump wygrał i uznaję to, że jest prezydentem. Ale jesteśmy tu, by pokazać mu, że nie zgadzamy się z jego rasistowskimi, ksenofobicznymi poglądami. Mamy nadzieję, że te manifestacje spowodują, iż zobaczy, że nie ma na to zgody, i trochę stonuje swoją retorykę, w końcu nie wszyscy jego wyborcy to rasiści – mówi Brendan James Golle, nauczyciel muzyki z Brooklynu. Ale mimo że na wielu transparentach pojawiało się hasło „Not my president!”, w bliższej rozmowie nikt nie mówił o jego impeachmencie czy obaleniu. – Trump wygrał wybory i będzie prezydentem, tego się nie da zmienić. Ale możemy demonstrować i mówić, że jego poglądy nam się nie podobają. To nasze konstytucyjne prawo – mówi Brie Borowiec, której główną obawą – podobnie jak sporej części innych manifestujących młodych kobiet – jest to, że Trump będzie chciał zaostrzyć przepisy w sprawie aborcji.
Młode kobiety boją się, że Trump zechce zaostrzyć przepisy aborcyjne.