Epoki, rządy czy ustrój mogły się w Polsce zmieniać, tylko problemy z Andrzejem Wajdą pozostawały takie same. Nawet moment swojej śmierci Wajda wybrał taki, by zakłopotać rządzących i zaanektować – jak zawsze – historyczny kontekst.
W Warszawie kończył się Kongres Kultury 2016. Uczestnicy zebrali się głównie po to, żeby okazać, jak im ciąży władza PiS, ogłaszając hasło: „Nie oddamy wam kultury”. Szefowa redakcji „Wiadomości” z telewizji rządowej odnotowała śmierć mistrza, skierowanym do buntowników przesłaniem na Twitterze: „Wajda R.I.P. Walcie się dalej #NieOddamyWamKultury”. Co ponoć miało oznaczać życzenie, by wielki reżyser „spoczywał w pokoju”, a uczestnicy kongresu nadal mogli prowadzić swoją konstruktywną debatę o polskiej kulturze. Potem „Wiadomości” materiał o śmierci światowej sławy Polaka, który zmienił oblicze kina, wyemitowały w głównym wydaniu na piątym miejscu. Cóż jednak mogła zrobić redakcja z osobą, która przed zgonem tak otwarcie wyrażała swą wrogość wobec „dobrej zmiany”, skumała się ze środowiskiem „Gazety Wyborczej” oraz od lata gloryfikowała postać Lecha Wałęsy. I tak dobrze, że wspomniany materiał nie został nadany po serwisie sportowym. „To smutne, że Wiadomości nie zdobyły się na uczynienie z jego śmierci pierwszej informacji. Umarł przecież tytan naszej kultury, piszę to z całą odpowiedzialnością za słowo” – obruszył się nawet, nieukrywający swej sympatii do PiS, publicysta Piotr Zaremba.
Tymczasem jest to dopiero początek kłopotów. Rządzący muszą bowiem jeszcze tytana polskiej kultury uroczyście pogrzebać. Nie bacząc na to, jak ich elektorat nie lubi reżysera „Wałęsy. Człowieka nadziei”. Ale zjeść tę kłopotliwą żabę trzeba, bo Polska miała zbyt mało geniuszy, by okazywać małostkowość nad trumną jednego z nich. Co zapewne wrogowie „dobrej zmiany” wykorzystają na wszelkie możliwe sposoby. Zapowiada się więc kolejny niezły film. No ale przecież takowe były Mistrza specjalnością.
Jak stawać się wolnym
Nawet gdyby nie posiadał całej gamy talentów, które pozwoliły mu się stać wielkim reżyserem, ten jeden i tak dałby mu nieśmiertelność. Andrzej Wajda bezbłędnie potrafił wetknąć palec w głąb narodowej pamięci i tak nacisnąć, żeby zabolało lub wkurzyło. Po raz pierwszy zrobił to na swe trzydzieste urodziny, kręcąc opowiadający o agonii Powstania Warszawskiego „Kanał”. Wcześniejszy jego film „Pokolenie”, gloryfikujący komunistycznych bojowników z Gwardii Ludowej, niczego takiego nie zapowiadał. Jednak wystarczyła polityczna odwilż roku 1956, by Wajda zabrał się za temat wcześniej zakazany, który żywo obchodził Polaków. I nie tylko ich, skoro „Kanał” zdobył rok później Srebrną Palmę na Festiwalu w Cannes i jako pierwszy polski film powstały po wojnie został zauważony na Zachodzie.
Międzynarodowy debiut w takim stylu windował poprzeczkę do poziomu wręcz nie do przeskoczenia. Zwłaszcza że po spektakularnym sukcesie Wajda wziął na warsztat powieść Jerzego Andrzejewskiego „Popiół i diament”. Pisarz stworzył ją na zamówienie drugiego po Bierucie w stalinowskiej Polsce, Jakuba Bermana. Na podstawie akt dostarczonych z departamentu śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Opowiadała o akowcu Maćku Chełmickim, który zamiast współpracować z władzą ludową, morduje jej przedstawicieli. Z propagandowej agitki Wajda ulepił film wyszarpujący na wierzch emocje, nie tylko osób jego pokolenia. Bardzo pomógł mu w tym kolega ze studenckiego teatrzyku „Bim Bom” Zbigniew Cybulski. Aktor debiutował w „Pokoleniu”, lecz to „Popiół i diament” uczynił go gwiazdą. „Zobaczyłem go, kiedy wychodził szybkim, zdecydowanym krokiem (z garderoby – red.), a za nim biegły dwie panie od kostiumów i wołały zrozpaczone: «Panie reżyserze, on nie chce się przebrać!»” – wspominał w książce „Powtórka z całości” Wajda. „Rzeczywiście, Zbyszek ubrany był tak jak zawsze, w ciągu wielu lat naszej znajomości: jeansy, zielona, wyjściowa kurtka, przez ramię przewieszony wojskowy chlebak, sznurowane trzewiki” – dodawał. Cybulski wyglądał jak jego rówieśnicy z połowy lat 50., zaś Wajda nie kazał mu się przebierać, lecz uznał, że strój jest idealny. To był strzał w dziesiątkę. Niewiele zmieniając w treści, wspólnie obrócili opowieść do góry nogami. Choć w końcowej scenie Maciek konał na wysypisku, mającym symbolizować śmietnik historii, widz cierpiał z nim. Szczerze go też pokochał. „Ten aktor nie potrzebuje roli – sam jest rolą” – napisał po premierze Krzysztof Teodor Teoplitz. Wykreowany przez Wajdę Chełmicki vel Cybulski stał się narodowym bohaterem i pierwszym (jak dziś byśmy powiedzieli) „żołnierzem wyklętym”, który zaistniał w masowej wyobraźni społeczeństwa. Wkrótce na ulicach zaroiło się od chłopaków w ciemnych okularach i krótkich kurtkach. Musiało minąć trochę czasu, nim władza zaczęła się orientować, co przepuściła przez sito cenzury. Komuniści całą dekadę budowali konsekwentnie czarną legendę AK. Organizacji, która nie walczyła z niemieckim okupantem, lecz zajmowała się strzelaniem w plecy czerwonoarmistom i ich sojusznikom. Żołnierze Armii Krajowej mieli status wrogów. Aż nagle Maciek Chełmicki stał się idolem dla młodego pokolenia. Co gorsza, film Wajdy odniósł wielki sukces w Europie Zachodniej i Japonii. Nie było szansy, by odszedł w zapomnienie.
Złoty róg
Ci, którzy zobaczyli w Wajdzie odnowiciela romantycznej tradycji niepodległościowej, musieli się mocno rozczarować, gdy na ekrany wszedł jego kolejny film – „Lotna”. Reżyser znów sięgnął pod mierne dzieło literackie lubianego przez reżim pisarza. Tym razem jednak nie zmienił wymowy noweli Wojciecha Żukrowskiego, lecz uwypuklił treści ukazujące słabości przedwojennej Polski. Widzów rozwścieczyła symboliczna szarża ułanów, uzbrojonych w szable, na niemieckie czołgi. Odbierano ją dosłownie i traktowano jako obraźliwą dla weteranów kampanii wrześniowej. Tymczasem filmowa „szkoła polska”, której Wajda został ojcem chrzestnym, odrzucała narodowe mity, wykpiwała romantyzm i gloryfikowanie bohaterstwa. Uciekała od polityki. Przez całą dekadę reżyser kręcił filmy z podobnym przesłaniem. Sięgał po „Popioły” Żeromskiego lub groteskowy „Przekładaniec” Stanisława Lema. Warsztatowo prezentowały się świetnie, podobały się widzom z demoludów i na Zachodzie, ale w porównaniu z „Kanałem” czy „Popiołem i diamentem” były po prostu letnie, tak jak „Niewinni czarodzieje” czy „Wszystko na sprzedaż”. Brakowało wcześniejszej iskierki geniuszu. Na szczęście dla polskiego kina przyszedł rok 1970. Masakra, jaką reżim urządził robotnikom na Wybrzeżu, wybiła reżysera z letargu. Wajda chciał pojechać z kamerą do stoczniowców i nagrywać ich spotkania z Edwardem Gierkiem, ale nie otrzymał na to zgody. Wkrótce nowy I sekretarz KC odczuł, że lepiej było nie prowokować ewolucji twórczości mistrza. Wcześniejszy pragmatyzm zaczął bowiem przegrywać z romantyzmem. Początkowo wyglądało to dość niewinnie, bo czego się obawiać przy ekranizacji „Wesela”. Jednak arcydramat Stanisława Wyspiańskiego znajdował się w kanonie lektur szkolnych i jego wierne przeniesienie na ekran skrępowało ręce cenzurze. Tymczasem Wyspiański wielkim autorem był i jego sztuka dawała rozliczne możliwości sięgania po symbole lub aluzje. U Wajdy Wernyhora, gdy zjawia się, żeby przekazać Gospodarzowi złoty róg, mający wezwać ludzi do powstania, wygląda nie jak ukraiński wieszcz, lecz jak Józef Piłsudski. Potem Jasiek galopuje konno z rogiem do granicy zaborów i tam trafia na patrol Kozaków. Ci strzelają do niego i chłopak gubi złoty róg. Narodowe powstanie ponosi klęskę, nim wybuchnie.
Przed wejściem „Wesela” do kin obejrzał je osobiście Edward Gierek, po czy nakazał wstrzymać premierę. Jak tłumaczył prezesowi ZAiKS-u Karolowi Małcużyńskiemu, gdy hucznie obchodzono w 1972 r. 50-lecie powstania ZSRR – w takim momencie stawało się nie do pomyślenia, by kina pokazywały film, w którym Rosjanie strzelają do polskich powstańców. „Jednocześnie wyraził pogląd, że dobrze byłoby dodać do «Wesela» jakieś zakończenie, które podkreślałoby rolę klasy robotniczej w Polsce” – zanotował w dzienniku Mieczysław F. Rakowski. Wajda niczego nie dodał, nawet gdy wysłany do niego na rozmowę członek Biura Politycznego Jan Szydlak żądał, by zamiast Kozaków strzelali Austriacy. Rząd i reżyser w końcu osiągnęli kompromis. „Wesele” miało premierę w styczniu 1973 r., a strzelających zasłoniła mgła.
Tak delikatne obchodzenie się władzy z twórcą wynikało z kilku rzeczy. Nazwisko Wajdy stało się marką rozpoznawalną na całym świecie. Chciały z nim pracować gwiazdy kina, a teatry z Europy Zachodniej i USA zapraszały do reżyserowania sztuk. Do tego jeszcze jego filmy przynosiły znaczące dochody w dewizach. Od ich napływu uzależnił się budżet Naczelnego Zarządu Kinematografii. Na dokładkę mistrz cieszył się ogromnym autorytetem w środowisku branżowym. Dzięki jego znajomościom i staraniom filmowcom udało się zyskać sporą niezależność za sprawą samorządnych Zespołów Filmowych. Notabene zasługi te nie zmieniały faktu, iż żaden doświadczony reżyser nie chciał z nim na co dzień pracować. Wszyscy bali się charyzmy i apodyktycznego charakteru twórcy „Kanału”. Dlatego do Zespołu Filmowego „X”, którym kierował Wajda, przychodzili ludzie świeżo po łódzkiej szkole. Byli pokorni wobec mistrza, a ten okazał się niezastąpionym promotorem. Dość policzyć, że w ZF „X” zaczynali m.in.: Agnieszka Holland, Ryszard Bugajski, Feliks Falk, Janusz Kijowski, Janusz Zaorski. Ci ludzie, pod koniec dekady lat 70., coraz mniej cukierkowo przedstawiali codzienność PRL w swych filmach, nazwanych „kinem moralnego niepokoju”.
Po czyjej stronie
„Wajda wydaje mi się najbliższym marksizmowi naszym twórcą filmowym” – ogłosił w 1975 roku na łamach tygodnika „Literatura” redaktor naczelny i członek KC PZPR Jerzy Putrament. Na ekrany kin wchodziła „Ziemia obiecana”. Ekranizacja niespecjalnie udanej powieści Władysława Reymonta zachwyciła partyjne kierownictwo. Wreszcie nakręcono w PRL obraz ukazujący, jak strasznym ustrojem politycznym jest kapitalizm. „Zarówno dla widza krajowego, jak i zagranicznego, dla którego nazwisko Wajdy jest znaczącą rekomendacją, film jest dobrą lekcją o naszych racjach. Po drugie, trzeba ostrożnie podkreślać, że Wajda opowiedział się klasowo. Taki tryb patrzenia na sprawę, wzmacniając wymowę faktów dokonanych, może oddalić Wajdę od środowisk nieżyczliwych sztuce zaangażowanej, zbliżyć do naszego zaplecza artystyczno-propagandowego” – raportował Gierkowi Wydział Kultury KC PZPR. Ten również był pod wrażeniem znakomitego dzieła, ale poinformował członków Biura Politycznego, że złoży reżyserowi gratulacje dopiero wówczas, gdy ten usunie... „dwie sceny pornograficzne”. Wajda odmówił. Pomimo to „Ziemię obiecaną” posłano na IX Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Moskwie, gdzie została oczywiście nagrodzona za swoją antykapitalistyczną wymowę. Niezrażeni tym kapitaliści również zachwycili się ekranizacją, która otrzymała nominację do Oscara w kategorii filmu nieangielskojęzycznego.
Kiedy wydawało się, że w końcu Wajda stworzył coś podobającego się wszystkim, niespodziewanie odezwały się środowiska żydowskie. Zarzuciły one, że „Ziemia obiecana” ukazuje łódzkich fabrykantów, głównie żydowskiego pochodzenia, w stereotypowy sposób, typowy dla polskiego antysemityzmu. Czego jak czego, ale pomówienia o antysemityzm Wajda się nie spodziewał. Na szczęście w kraju filmowcy, określający się mianem narodowych komunistów, pod patronatem Bohdana Poręby i Ryszarda Filipskiego zorganizowali list protestacyjny, przekazany redakcjom gazet i ludziom z branży kinowej. Oskarżali w nim, że „Ziemia obiecana” ukazuje Polaków jako skończonych antysemitów, a propagujący taką wizję Wajda „idzie na pasku Blumsztajnów i Michników”. Zakłopotane władze PRL nakazały cenzurze zadbać, aby protest nie ukazał się drukiem. Wkrótce zaczęto usuwać z prasy wszelkie opinie krytyczne na temat osoby i dzieła reżysera.
Twórca zdawał się przeżywać z reżimem swój miesiąc miodowy. Nie trwał on długo, bo z powodu podwyżek cen w czerwcu 1976 r. zbuntowali się robotnicy w Ursusie i Radomiu. Ich opór brutalnie stłumiono, wielu aresztowano i szybko osądzono, wymierzając wieloletnie wyroki. Trzy miesiące później zawiązał się Komitet Obrony Robotników, z którym sympatyzowała spora grupa ludzi ze środowisk twórczych. Wajda ich nie wsparł, ale korzystając z zaufania władz, otrzymał zgodę na sfilmowanie, przetrzymywanego kilkanaście lat przez cenzurę, scenariusza Aleksandra Ścibora-Rylskiego. Wielki miłośnik talentu reżysera, minister kultury i wicepremier Józef Tejchma, chronił jak mógł pracę nad „Człowiekiem z marmuru”. Gdy już go zobaczył, z trudem opanował strach. Próbował nakłonić twórcę do usunięcia wielu scen. „Wajda i Ścibor-Rylski przyjęli spokojnie moje uwagi, ale oświadczyli, że muszą zachować twarz wobec młodzieży filmowej, która zna scenariusz i film. Gdyby miał trwać proces jego redukowania (filmu) i powstać film firmowany przez Wajdę, ale sprzeczny z jego sumieniem, to na to reżyser nie może się zgodzić” – zapisał w dzienniku Tejchma, który już niedługo miał złożyć dymisję. „Człowiek z marmuru” rozwścieczył wielu ludzi z Biura Politycznego, ale Tejchma przekonał Gierka, iż lepiej wyświetlić film w kilku kinach, niż pchnąć Wajdę w objęcia opozycji. Mylił się całkowicie.
Zwycięstwa zaranie
„Najpierw przez kilka dni usiłowałem dostać się na któryś z seansów w kinie »Wars«; przekraczało to moje siły. W piątek wieczór – przed wolną sobotą – ktoś zatelefonował podniecony, że podobno od jutra film wchodzi na ekrany jeszcze w trzech salach, o świcie dzwonek do drzwi – to sąsiadka, z którą wymieniamy ukłony na schodach i na podwórzu” – zapisał w dzienniku poeta Wiktor Woroszylski. Kobieta przybiegła, żeby mu donieść, iż przed kinem „Wisła” powstał komitet kolejkowy i są zbierane zapisy na bilety. Woroszylski nie czekał ani chwili. „Byłem więc sześćdziesiąty w tej przedziwnej wspólnocie ludzi chcących obejrzeć »Człowieka z marmuru«”– wspominał. Pomimo wieku i złego samopoczucia wytrwał na deszczu z setkami ludzi kilka godzin, nim dostał się na upragniony seans.
Od czasu „Popiołu i diamentu” nie pojawił się film równie mocno poruszający Polaków. Zwłaszcza że władze popełniały błąd za błędem. Najpierw dano Wajdzie zbyt wiele swobody, potem usiłowano ograniczyć dystrybucję dzieła do jednego kina w stolicy. Zabraniając przy tym jakiejkolwiek promocji i blokując recenzje prasowe. To natychmiast dało „Człowiekowi z marmuru” posmak owocu zakazanego, a plotki i zachodnie rozgłośnie radiowe budowały kolejne elementy legendy. Gdy tłumy oczekujących przed kinem „Wars” ciągle rosły, Wydział Kultury KC zaczął apelować o rozładowanie napięcia przez pokazanie filmu w jeszcze kilku miejscach. Kiedy i to nie przyniosło pożądanych efektów, władze diametralnie zmieniły taktykę, stawiając na liberalizację. Zorganizowano specjalny pokaz „Człowieka z marmuru” dla dziennikarzy zagranicznych i pozwolono na dystrybucję w całym kraju. Dla członków PZPR przygotowano specjalne seanse, po których wygłaszano wykłady o tym, jak należy treść dzieła rozumieć. „Mówi się, że Gierek dwa razy oglądał film, stwierdził, że mu się nie podoba, ale że należy go pokazać. Mówi się, że I wiceminister kultury i sztuki Wojtczak oświadczył na jakiejś naradzie, że film jest szkodliwy, ale że wstrzymanie jego projekcji byłoby większą jeszcze szkodą. Więc film idzie i robi furorę” – notował w dzienniku pisarz Leszek Prorok.
Reżim starał się tylko zablokować dystrybucję zagraniczną. Ale francuski dystrybutor i przyjaciel Wajdy Tony Moliere dostał od reżysera kopię i pokazał ją dyrektorowi Festiwalu w Cannes. To zaowocowało przyznaną wkrótce reżyserowi nagrodą Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych „FIPRESCI”. W kraju dopuszczono „Człowieka z marmuru” do udziału w Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, lecz władze dały jednoznacznie do zrozumienia, iż żadnej nagrody nie może dostać. Niezgadzający się z tym dziennikarze ufundowali własne wyróżnienie w postaci... cegły, którą przekazali Wajdzie w kinowym holu.
Awantura wokół ekranizacji opowieści o tragicznych losach Mateusza Birkuta mocno popsuła relacje reżysera z władzami, ale wzmocniła jego autorytet. Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk dostał polecenie likwidowania w mediach wszelkich pozytywnych opinii o Wajdzie. Niewiele to zmieniało, ponieważ twórcy wybrali go w 1978 r. na prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polski. W Gdyni zaś przyznano „Grand Prix” niezbyt udanemu filmowi Wajdy „Bez znieczulenia”. Choć, żeby zbytnio nie zirytować rządzących, dla zatuszowania popełnionej gafy, części członków jury Festiwalu wymusiło nagrodzenie ex aequo „Pasji” Stanisława Różewicza. Kolejne miesiące przyniosły niezwykły proces, który coraz baczniej obserwował III Departament MSW. Wedle jego raportu sporządzonego na początku 1980 r. reżyser „Człowieka z marmuru” stopniowo przejmował kontrolę nad całym środowiskiem filmowców. „Wajda, wykorzystując swój prestiż, nie tylko dba o podtrzymanie określonych nastrojów, lecz również dba o propagowanie pewnej taktyki, w której celuje sam, a mianowicie deklarowanie wszelkich możliwych ustępstw w momencie kierowania filmu do produkcji, a następnie realizowanie utworu znacznie odbiegającego od zatwierdzonego scenariusza” – ostrzegały służby specjalne. A prawdziwe kłopoty miały się dopiero zacząć.
Reżyser na swobodzie
Gdy latem 1980 r. kraj ogarnęła fala strajków, za sprawą Wajdy Stowarzyszenie Filmowców Polskich wystąpiło do władz o prawo ich filmowania w celach archiwalnych. Sam mistrz wraz z ekipą zjawił się 30 sierpnia pod bramą Stoczni im. „Lenina” w Gdańsku. Jak wspominał, jeden ze stoczniowców poprosił go, by zrobił o nich film fabularny. „Jaki film?” – zapytał Wajda. „Człowiek z żelaza” – odparł robotnik. Tak miał się narodzić pomysł na kontynuację „Człowieka z marmuru”. Nakręcone w wielkim pośpiechu dzieło, łączące fabułę z dokumentem miało tak antyreżimową treść, że jego wejście do kin jednoznacznie pokazywało, iż komunistom grunt osuwa się spod nóg. Wajda zaś we wrześniu 1981 r. brylował na Pierwszym Zjeździe „Solidarności”. Podziękował wówczas robotnikom za opiekę i uniemożliwienie wstrzymania dystrybucji „Człowieka z żelaza”. Wtedy też zawiązywała się jego przyjaźń z Lechem Wałęsą. Obaj mogli sobie pogratulować Złotej Palmy w Cannes dla ich filmu oraz udanej współpracy.
Ta relacja przetrwała próbę czasu i wszelkie historyczne wstrząsy. A było ich całe mnóstwo. Po wprowadzeniu stanu wojennego Wajda musiał zrezygnować z kierowania SFP. Pracował we Francji i w RFN, jak zawsze intensywnie, ale ani „Danton”, ani „Miłość w Niemczech” furory nie zrobiły. Reżyser nie ukrywał też swej sympatii dla „Solidarności” i starał się wspierać demokratyczną opozycję. W 1989 r. zgodził się wziąć udział w kontraktowych wyborach, kandydując z list Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” do Senatu. W okręgu suwalskim dostał ponad 100 tys. głosów. Jednak czynna polityka szybko go znużyła. Wolał kino, choć związki ze środowiskiem, które stworzyło pod egidą Tadeusza Mazowieckiego i „Gazety Wyborczej” Unię Demokratyczną, zawsze pozostawały mocne.
Pomimo upływu lat Wajda nadal potrafił sprawiać kłopoty. Nakręcony w 1990 r. na czarno-białej taśmie „Korczak” przyniósł mu ponowne oskarżenia środowisk żydowskich o antysemityzm. Zwłaszcza we Francji. Ciekawe, że powróciły one dwadzieścia lat później, po premierze filmu „Katyń”. Polemizując z dziennikiem „Le Monde”, przyjaciel reżysera Adam Michnik w kwietniu 2009 r. pisał: „Andrzej Wajda – chcę to mocno podkreślić – nie jest i nigdy nie był zakamuflowanym negacjonistą Holocaustu. Wajda stworzył trzy filmy poświęcone Zagładzie: «Samson», «Korczak» i «Wielki Tydzień». Zarzucanie temu właśnie artyście, że w miejsce Zagłady «podstawia» zbrodnię katyńską, jest niczym nieuprawnioną insynuacją”.
Uhonorowany w roku 2000 Oscarem za całokształt twórczości reżyser nadal więc budził emocje i to w zaskakujących kontekstach. Gdy zmagał się z klasyką polskiej kultury – „Panem Tadeuszem” i „Zemstą” – przypuszczano, że robi takie właśnie filmy, ponieważ na pewno będą się cieszyły wysoką frekwencją, z racji zbiorowych wyjść szkół na oglądanie lektur. Nadal jednak mało kto ośmielał się krytycznie recenzować słabsze filmy mistrza. Tama pękła dopiero, gdy Wajda zaangażował się we wspieranie prezydenta Bronisława Komorowskiego oraz nakręcił „Wałęsę. Człowieka nadziei”. Jedynie zaznaczył wątek możliwej współpracy bohatera z SB, za to jednoznacznie pokazał, kogo popiera w polsko-polskiej wojnie plemiennej. Teraz zaś tak po prostu odszedł, jeszcze przed kolejnym jej etapem. Co wcale nie znaczy, iż ominie go dalszy w niej udział.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej