Stwierdzenie, że zmiana postawy wobec migracji, dokonana przez dawną opozycję po dojściu do władzy, jest ekwilibrystyką trudną do pojęcia dla wychowanych wtedy, gdy jeszcze każdego ranka nie zapominano, co stało się wczoraj, jest banalne. Może wręcz za słabe.
Obecna opozycja, czyli dawni rządzący, obserwuje to ze zgrozą. Ma bowiem poczucie, że Tusk odbiera jej tlen (czyli monopol na stawianie tamy migrantom). A także odczuwa szczere oburzenie tym, iż Naczelny Demon (jak postrzega przywódcę KO) potrafi aż do tego stopnia zaprzeczyć sam i nieco tylko dawniejszemu sobie, i niedawnym emocjom własnego obozu (przypomnijmy sprzeciw ówczesnej opozycji wobec pushbacków i budowy zapory na granicy z Białorusią). Zaś większość Polaków albo tego nie dostrzega, albo uważa, iż Tuska to nie kompromituje.
Migracja w kampanii prezydenckiej
Co do pierwszego powodu zgrozy, prawica ma rację. Obawa Polaków przed masową migracją i zmianą etniczno-kulturowej tożsamości kraju co najmniej od kryzysu migracyjnego 2015 jest powszechnie odczuwalna. I poza tym że – moim zdaniem – w dużej mierze słuszna, to przede wszystkim na tyle silna, że iść przeciw tej obawie polityk, walczący o większość, nie może. Dlatego zwrot Tuska jest i zrozumiały, i istotnie zagrażający prawicy, uderzający bowiem w samo centrum jej strategii i tożsamości, budowanej na wizerunku strażnika tradycyjnego kształtu kraju. I Tusk, i Kaczyński dobrze wiedzą, że komunikat, odebrany w przeddzień wyborów w 2023 r. przez Polaków na skutek tzw. afery wizowej, która przypomniała im masowy napływ egzotycznych obcokrajowców, mający miejsce w czasach rządu Mateusza Morawieckiego, kosztował PiS wiele. Być może wręcz władzę. Stąd tyle uwagi prawica poświęca teraz przekonywaniu, iż zwrot Tuska jest jedynie pozorny, a po wyborach, czy to na rozkaz z Berlina, czy to ze względu na własną, tajoną proimigracyjność, rządzący otworzą granice.
Co do drugiego powodu zgrozy opozycja też teoretycznie ma rację. Tylko że zarazem cierpi na ślepotę jednego oka (co skądinąd jest zjawiskiem we współczesnej polityce powszechnym). Bo choć jeśli chodzi o kwestię migracji, mówi od zawsze to samo, to zarazem w innej fundamentalnej sprawie ma sama na koncie co równie uderzającą zmianę narracyjną. Mówię o stosunku do Ukrainy, nie tylko od początku pełnoskalowej wojny, i nawet nie tylko od Krymu, ale już dużo dawniej kształtowanym w PiS przez piłsudczykowską wizję Międzymorza i sojuszu przeciw rosyjskiemu ekspansjonizmowi. To też był zawsze integralny element wizji świata tej partii.
Wszystko, co nie jest polityką wewnętrzną w sensie stricte wyborczym, przestało się liczyć
Dziś, wskutek procesów, na których omawianie nie ma tu miejsca, w polskim społeczeństwie następuje coraz dalej idąca zmiana poglądów. Urosły ruchy, dla których antyukraińskość (bywa, że na granicy zoologicznej) jest podstawowym elementem postrzegania świata. Prawo i Sprawiedliwość idzie nie na czele tej fali, ale za nią. Trochę dlatego, że – podobnie jak KO w sprawie migrantów – wie, że sprzeciw oznaczałby wyborczą klęskę, bo antyukraińskie emocje zaczęła wyrażać jego baza. Trochę dlatego, że (tak jak wielu Polaków) kiedyś naiwnie liczyło na jakieś wielkie zbliżenie Polski i Ukrainy, i się równie naiwnie rozczarowało. Trochę z innych powodów. Zresztą rządzący również zachowują się tutaj kierunkowo podobnie, choć w ich wypadku antyukraiński zwrot łagodzi usytuowanie w prokijowskim obozie Unii Europejskiej. Wszystko to razem grozi, że w przyszłości relacje Polski z Ukrainą mogą zacząć być określane nie przez paradygmat romantycznych oczekiwań, tylko wzajemnej niechęci, co trudno uznać za perspektywę korzystną.
Co może najistotniejsze – eskalacje obu narracji, antyukraińskiej i antymigracyjnej, niezależnie od stopnia ich merytorycznej przesadności lub słuszności, pokazują, że w Polsce wszystko, co nie jest polityką wewnętrzną w sensie stricte wyborczym, przestało się liczyć zupełnie. Co oznacza, że jakakolwiek polityka oparta na chłodnej analizie korzyści i strat – nie dla partii, tylko dla państwa – przestaje być możliwa. Trudno tej sytuacji nie uznać za największą możliwą kompromitację nie tylko klasy politycznej, ale i ogółu Polaków. A także za największe możliwe zagrożenie dla kraju. ©℗