„Struktury równoległe”, które Recep Tayyip Erdogan oskarżył o zorganizowanie nieudanego zamachu stanu, to w Turcji żadna nowość. Przez kolejne dekady w tle oficjalnej polityki nad Bosforem przewijały się dziesiątki szemranych aliansów.
Dochodziła godz. 19.30. W listopadzie słońce zachodzi w Turcji ok. godz. 17, więc na nieoświetlonych przedmieściach mieściny Susurluk na północy kraju panowały już kompletne ciemności. Przecinały je tylko światła nielicznych jeżdżących tą trasą aut. Czarny mercedes 600 SEL poruszał się z zawrotną prędkością dochodzącą do 180 km/h. Na jednym z wirażów luksusowa jak na tamte czasy limuzyna z impetem wbiła się w nadjeżdżającą z naprzeciwka trzydziestoletnią ciężarówkę, której kierowca został później uznany za winnego wypadku – i skazany na trzy lata więzienia.
Z mercedesa został wrak. Z czwórki pasażerów tylko jeden uszedł z życiem, choć miał złamaną nogę i trwałe uszkodzenie czaszki: deputowany do parlamentu Sedat Edip Bucak. Był on liderem jednego z klanów z południowo-wschodniej Turcji, tuż przy syryjskiej granicy. Ówczesne władze kraju potrzebowały takich ludzi: paramilitarne milicje plemienne toczyły wówczas wojnę z kurdyjskimi partyzantami na równi z rządową armią.
Ale to nie ryzykanckie popisy Bucaka – bo to on kierował mercedesem – zwaliły Turków z nóg. Jak się okazało, w aucie znajdowali się również Hüseyin Kocadag – zastępca szefa stambulskiej policji, Gonca Us – seksbomba tureckiego kina pierwszej połowy lat 90., wreszcie – jej chłopak Abdullah Çatli. Ten ostatni znany był nad Bosforem jako lider paramilitarnych Szarych Wilków, przemytnik narkotyków, gangster, „wróg publiczny numer jeden”. Przy jego ciele znaleziono wystawione na niego dokumenty dyplomatyczne, w pełni legalne pozwolenie na broń, fałszywy paszport na nazwisko Mehmet Özbay (tej tożsamości używał też ponad dekadę wcześniej Mehmet Ali Agca), dwa karabiny maszynowe i dwa pistolety (plus tłumik do jednego z nich), urządzenia nasłuchowe, paczkę narkotyków i kilka tysięcy dolarów gotówką. Mało tego. Towarzystwo ledwie kilka godzin wcześniej biesiadowało w jednym z hoteli w Kuşadasi – kurorcie na wybrzeżu Morza Egejskiego – w towarzystwie urzędującego ministra spraw wewnętrznych Mehmeta Agara. Ba, Agar miał być piątym pasażerem mercedesa, w ostatniej chwili jednak wymówił się – jak ustalili potem śledczy, po telefonie niejakiego Samiego Hoştana, tureckiego narkobarona. Hoştan miał ostrzec ministra, że limuzyna będzie miała wypadek.
Wszystkie te detale wychodziły na jaw stopniowo, przez całą zimę na przełomie lat 1996–1997. Dokopywali się do nich tureccy śledczy i dziennikarze. Ostateczny raport prokuratury dorzucał jeszcze, że Çatli i jego współpasażerowie jechali wykonać zlecenie zabójstwa. Tureccy politycy spekulowali, że całe spotkanie w kurorcie zaaranżował jeden z najwyższych rangą wojskowych.
Przeszło dziesięć lat później, podczas śledztwa w procesie Ergenekon – o którym będzie jeszcze mowa – świadek, którego tożsamość utajniono, miał zeznać, że hamulce auta zostały zdalnie zablokowane, co wywołało kolizję. Początkowo wszyscy pasażerowie mercedesa przeżyli wypadek – ale z ciemności miało wyjść trzyosobowe komando zabójców, które miało skręcić karki lidera Szarych Wilków, jego dziewczyny i policjanta. Życie deputowanego mieli uratować jego ochroniarze, którzy pojawili się na miejscu wkrótce po kolizji. Chwilę po nich pojawili się znani w okolicy gangsterzy, którzy wezwali policję.
Bez względu na okoliczności wieści o wypadku w Susurluk przeciekły do mediów i miesiącami – a właściwie latami – podgrzewały atmosferę polityczną nad Bosforem. Minister Agar nie ocalił stanowiska, choć nie udowodniono mu nic poza zawieraniem szemranych przyjaźni. Bucak z kolei nawet dostał się po raz trzeci do parlamentu – w 1999 r.– choć w końcu i on musiał złożyć mandat. „Głębokie państwo”, twór zrodzony w czasach zimnej wojny, weszło w okres schyłkowy.
Tajemnice departamentu
Podwalin tych szemranych struktur należałoby szukać w pierwszej dekadzie po II wojnie światowej. Kraj znalazł się wówczas w wyjątkowo niekorzystnej sytuacji: po kolejnych konferencjach Wielkiej Trójki Turcy czuli się odizolowani i wystawieni na potencjalne niebezpieczeństwo ze strony ZSRR. Przejście od rządów jednopartyjnych do demokratycznej konkurencji zwalczających się partii politycznych wywoływało do dziś istniejące poczucie, że „kraj stoi na krawędzi” wewnętrznej destabilizacji – i wystawia kraj na żer Stalina. Z tym większą gorliwością na początku lat 50. Turcy wdrożyli własną wersję makkartyzmu – pozbywając się polityków, naukowców i intelektualistów o lewicowych poglądach. Równie ochoczo Ankara wstąpiła do NATO i nawiązała relacje – w tym wywiadowcze – z CIA i protoplastą MI6. Konsekwencją był też szeroko zakrojony udział w NATO-wskiej operacji „Gladio”.
Chodziło o budowę tajnych struktur paramilitarnych na wypadek inwazji Układu Warszawskiego. NATO-wscy sztabowcy przewidywali, że armie bloku wschodniego, przynajmniej początkowo, mogą uzyskać przewagę i zająć znaczne połacie Europy Zachodniej. W takim razie czekałyby na nich gotowe struktury podziemia, które podjęłyby walkę partyzancką oraz akcje sabotażowe. Precyzyjnie rzecz ujmując, nazwa „Gladio” odnosiła się do Włoch, ale z czasem zaczęto się nią posługiwać w odniesieniu do podobnych struktur we wszystkich państwach Sojuszu. „Z czasem turecka wersja Gladio dalece odbiegła od oficjalnych celów. Ludzie tworzący te struktury dostali zgodę na likwidację politycznych dysydentów i podminowywanie rządów, jeśli okazałoby się to konieczne” – pisze Mehtap Söyler, autorka „The Turkish Deep State. State Consolidation, Civil-Military Relations and Democracy”, jedynej do dnia dzisiejszego pogłębionej analizy tych nieformalnych struktur.
Özel Harp Dairesi, Departament Specjalnych Działań Bojowych, tak nazwano komórkę przy sztabie generalnym, która miała zawiadywać strukturą. Nieformalnie mówiono na nią Kontrpartyzantka. I takiego terminu miał użyć premier Bülent Ecevit, kiedy w 1974 r. po raz pierwszy przyznał, że „głębokie państwo” istnieje. A przyznał, bo Kontrpartyzantka straciła dofinansowanie Amerykanów wskutek inwazji Turcji na Cypr i podziału wyspy. W efekcie departament zażądał pieniędzy od premiera – której to „prośbie” Ecevit odmówił, co miało ten skutek, że organizatorzy struktur tym chętniej weszli w działalność taką jak przemyt narkotyków.
Ale do tego momentu departament był już potęgą i rewelacje Ecevita nie miały dla niego większego znaczenia, nawet jeśli ten oparł na walce z „głębokim państwem” swoją kampanię wyborczą w 1977 r. W paralelnej strukturze nie chodziło już o NATO czy kadry wywodzące się z armii, chodziło o skuteczność, a wiadomo – cel uświęca środki. Dlatego już pod koniec lat 50. tureccy wojskowi zakontraktowali czołowego gangstera i szmuglera z Cypru (wówczas jeszcze niepodzielonego) Alaattina Çakici. Cztery dekady później miał być on jednym z najważniejszych ojców chrzestnych tureckiego półświatka, co można przypisać szczególnej ochronie mundurowych.
Pod koniec lat 60. i przez całą kolejną dekadę – w miarę wzrostu siły ruchów i ugrupowań lewicowych, komunistycznych czy robotniczych – poprzez organizacje nazywane towarzystwami walki z komunizmem zaczęto rekrutować dla tureckiego Gladio działaczy, a potem bojowników, nastawionych ultranacjonalistycznie. Z nich narodziły się Szare Wilki (Ülkü Ocaklari, Idealistyczne Serca, jak oficjalnie nazywała się ta organizacja), których wielokrotnie używano do rozprawy z rodzimymi lewakami, zwłaszcza w latach 1976–1980 – a przy okazji chaosu, jaki wówczas zapanował, do zamachu stanu w 1980 r.
Po tym przewrocie zaczęto werbować nową generację tureckiej gangsterki (pokolenie nazywane „nowoczesnymi bandytami”, często wywodzące się ze środowisk związanych z Szarymi Wilkami – Abdullah Çatli mógłby być idealnym jego przykładem), pozyskiwać na potrzeby interesów mundurowych struktury klanowo-plemienne w co bardziej odludnych regionach kraju, a jednocześnie zaczęły powstawać przedziwne twory, jak turecka wersja Hezbollahu – ugrupowanie kurdyjskich islamistów, które miało posiać chaos w szeregach lewicowej Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), z którą toczyła się już na wschodzie kraju regularna wojna. Ile takich organizacji powstało w tamtym czasie i jakie były losy ich członków – do dziś niewiele wiadomo.
Wiadomo np., że Alparslan Türkeş, ksywka Wódz (Başbug) – były wojskowy, ultranacjonalista, inspirator powstania Szarych Wilków – w 1969 r. wszedł też na scenę polityczną wraz ze swoją Partią Ruchu Narodowego (Milliyetçi Hareket Partisi). To ugrupowanie – dla którego Szare Wilki odgrywały rolę zarazem młodzieżówki, jak i zbrojnego ramienia – znane jest z upychania swoich członków i sympatyków w mediach, aparacie bezpieczeństwa i armii. Można z powodzeniem zakładać, że MHP wciąż ma w służbach spore – choć mocno przerzedzone, o czym za chwilę – grono sympatyków, nie mówiąc już o 40 miejscach w parlamencie (to dziś czwarta siła polityczna w Turcji).
Bohaterscy pretorianie
Od 1 lutego 1997 r. codziennie o godz. 21 na minutę w całej Turcji zaczęło gasnąć światło. Nie była to przerwa w dostawie prądu: w ten sposób ok. 30 mln Turków dawało wyraz swojej niechęci do polityki Ankary oraz odpowiadało na apel prawnika Ergina Cinmena. – Postawcie przed obliczem sprawiedliwości tych, którzy zakładają i zatrudniają na swoje potrzeby organizacje przestępcze. (...) Nie ukrywajcie brudnych sprawek i powiązań pod zasłoną tajemnic państwa. Nie zakładajcie instytucji, które pracują przeciwko interesom społeczeństwa” – mówił Cinmen. „To była pierwsza w Turcji masowa akcja obywatelskiego nieposłuszeństwa. Pokojowy potężny protest” – kwitował turecki historyk Kerem Öktem w pracy „Angry Nation. Turkey since 1989”.
Akcja zaczęła się raptem trzy miesiące po tym, jak mercedes Çatliego wbił się pod ciężarówkę. „Głębokie państwo”, „państwo pretorian” czy „strażnicy państwa” wydawali się mieć świetnie. Choć Ecevit ujawnił istnienie paralelnej struktury, praktycznie każdy kolejny przewrót – wyjąwszy pierwszy w 1960 r. – na powrót spychał te struktury do poziomu tajemnicy poliszynela.
Bo „głębokie państwo”, jak zawsze, przydawało się. Na przełomie lat 60. i 70. ultranacjonaliści przyczynili się do rozkręcenia spirali przemocy, która doprowadziła do przewrotu w 1971 r. Dekadę później przyszedł czas gangsterów: wraz z wybuchem wojny domowej w tureckim Kurdystanie i serią zamachów na tureckich dyplomatów, których dokonała Tajna Armia Wyzwolenia Armenii (ASALA). Po serii ataków turecka bezpieka dostała zielone światło na takie operacje, jakie przeprowadzała w Ameryce Południowej CIA czy ścigający po całym świecie palestyńskich terrorystów z OWP izraelski Mossad. Tu swoją rolę mieli do odegrania „nowocześni bandyci”, w sporej mierze wywodzący się z Szarych Wilków. O ironio, polityczne ramię partyzantki – MHP – w tym czasie grzało prycze w więzieniach. „Nasza ideologia jest u władzy, nasi ludzie w więzieniach” – notował z rozgoryczeniem jeden z polityków partii Türkeşa.
Najlepszy przykład tego, jak pokrętne były losy ekstremistów, to prominentny pasażer mercedesa 600 SEL. Çatli był jednym z bojowników, którzy towarzyszyli Mehmetowi Ali Agcy po drodze na plac Świętego Piotra w Watykanie. Gdy Agca strzelał do papieża, gangster negocjował dostawy narkotyków i polował na ormiańskich terrorystów we Francji.
Upadł Związek Radziecki, zimna wojna – a wraz z nią Gladio – dobiegła końca, junta gen. Kenana Evrena straciła władzę. Ale dobre czasy tureckiego układu nie miały się ku końcowi. „JITEM (Jandarma Istihbarat ve Terörle Mücadele, Wydział Wywiadu i Operacji Antyterrorystycznych Żandarmerii Wojskowej, jedna z kluczowych instytucji odpowiedzialnych za funkcjonowanie „głębokiego państwa” – aut.) był prawdopodobnie odpowiedzialny za ok. 5 tys. morderstw dokonanych przez „nieznanych sprawców” oraz 1500 zniknięć między 1989 r. a 2008 r. W tym kurdyjskiego polityka Vedata Aydina (1991), intelektualisty Musy Antera (1992), 75 korespondentów i dystrybutorów prokurdyjskich gazet, majora Cema Ersevera i generała Gaffara Okkana – wyliczała Söyler w swojej pracy. – Późniejsza premier Tansu Çiller broniła tej kliki w przemówieniu do grupy parlamentarzystów w 1996 r: „Ci, którzy wystrzeliwują kule, czy ci, którzy są celem kul, w imieniu państwa są na równi godni czci. To bohaterowie” – dopowiadała badaczka.
Kolizja w Susurluk odsłoniła mechanizmy tej szemranej sztamy, a akcja gaszenia światła co wieczór była tylko przejawem nadchodzących zmian. A zmieniało się wszystko: NATO straciło na znaczeniu, Turcja – ta sułtańska i ta kemalistowska czy postkemalistowska – widziała się jako część Europy, a więc strategicznym celem dyplomacji stawało się członkostwo w Unii Europejskiej. Armia wydawała się tracić na znaczeniu, choć wciąż zachowywała wyjątkową pozycję. Gospodarkę zaczęto reformować w neoliberalnym stylu zgodnym z logiką „końca historii”. Polityka zaczęła się demokratyzować – wkrótce po Susurluk po raz pierwszy wybory wygrała partia otwarcie i niemal wyłącznie odwołująca się do islamu. Nawet przewrót, który odsunął ją od władzy w 1997 r., miał stosunkowo łagodny przebieg i konsekwencje. Aż przyszedł Erdogan.
Po granatach do kłębka
Rok 2005 był najgorszy w historii Şemdinli. Zagubioną na wschodzie Turcji mieściną co rusz wstrząsały eksplozje: w sierpniu zaatakowano wojskowy konwój przejeżdżający przez miasto. 1 listopada wybuchł potężny ładunek ukryty w samochodzie pułapce. Tydzień później jakiś mężczyzna podszedł do księgarni prowadzonej przez byłego członka PKK i wrzucił do środka granaty – zginęła jedna osoba, a kilka innych zostało rannych. To była fuszerka. Po wybuchu sprawca rzucił się do ucieczki. Niemal dopadł auta, przy którym czekało dwóch wspólników, gdy dogonili go sąsiedzi księgarza. Interwencja policjantów, którzy przejeżdżali w pobliżu, przeszkodziła w linczu. Największą niespodzianką okazało się jednak, że wszyscy trzej zamachowcy to funkcjonariusze JITEM. A w bagażniku ich auta, poza dodatkową wiązką granatów, była też czarna lista sympatyków i byłych członków PKK do odstrzału.
Dekadę czy dwie wcześniej sprawę pewnie załatwiono by zwyczajowym plakatem z portretem pamięciowym mężczyzny, na którego twarz składają się głównie wielkie okulary przeciwsłoneczne i sumiasty wąs. Ale czasy się zmieniły: trzej żandarmi po licznych procedurach wylądowali w sądzie i zostali skazani na czterdzieści lat więzienia każdy. Owszem, śledczy i sędziowie przymknęli oko na domniemane powiązania zamachowców z ówczesnym szefem sztabu armii gen. Yaşarem Büyükanitem. Ale był to chyba pierwszy przypadek, w którym pretorianie wylądowali za kratkami z wyrokami niemogącymi uchodzić za symboliczne.
Cóż, zmieniły się czasy. Powstanie Partii Sprawiedliwości Rozwoju (AKP) w 2001 r. i jej pierwsza wygrana wyborcza rok później niezauważalnie zmieniały wszystko. Erdogan – z premedytacją czy bez – perfekcyjnie rozegrał kartę europejską. Z konstytucji znikały stopniowo pozostałości zamordystycznych rządów junty Evrena, z więzień wyszli pokojowo nastawieni aktywiści, a pogróżki dowódców wojskowych pacyfikowała Bruksela. Wbrew pozorom wystarczyło zaledwie pięć lat, by doczekać się otwartej konfrontacji.
W 2007 r. na posterunku w położonym nad Morzem Czarnym mieście Trabzon zadzwonił telefon. Anonimowy rozmówca podał adres, pod którym miała się znajdować broń niewiadomego pochodzenia. I rzeczywiście, w skrzyni na dachu wskazanego budynku funkcjonariusze znaleźli wiązkę granatów oraz C-4. Jak sugeruje Kerem Öktem, prokuratorzy ze Stambułu, którzy podjęli śledztwo, zapewne wiedzieli, że ich dochodzenie zmieni bieg spraw nad Bosforem.
Nitką prowadzącą do kłębka miały się stać numery seryjne granatów – sprzęt był zarejestrowany jako wyposażenie Özel Harp Dairesi. Nazwisko po nazwisku śledczy dokopali się do spisku, a właściwie wielu struktur spiskowych, antyspiskowych i wszelkich innych, które miały się składać na tureckie „głębokie państwo”. W ślad za jednym z pism skreślonych ręką ultranacjonalistycznego aktywisty tajna struktura, śledztwo i późniejsze procesy zaczęto określać mianem Ergenekon: od mitycznej krainy w Ałtaju, z której mieliby się wywodzić mityczni antenaci Turków.
Bilans śledztwa był imponujący: 275 oskarżonych i kolejne setki przeczołganych przez prowadzących dochodzenia prokuratorów. Emerytowani i wciąż będący na służbie mundurowi, naukowcy i politycy, zarówno powiązani z kemalistowskim establishmentem niegdysiejszej republiki sprzed Erdogana, jak i ci sympatyzujący ze skrajną prawicą. Kolejne arsenały rozsiane po całej Turcji, płatni zabójcy i radykalni publicyści. Dziesiątki scenariuszy – rozpowszechnianych z entuzjazmem i równie żarliwie podważanych – w mediach sympatyzujących i nieprzepadających za Erdoganem. Spiski antyrządowe przygotowywane przez wojskowych oraz spiski przeciwko armii knute przez radykałów wszelkiej maści. Do czasu „Wspaniałego stulecia” nie było lepszego serialu w Turcji niż procesy organizacji Ergenekon. I podobnie jak w przypadku „Wspaniałego stulecia” równie trudno było oddzielić w nich prawdę od teorii spiskowych i fantazji zeznających. To właśnie podczas tego procesu ujawniano kolejne detale wypadku w Susurluk i to właśnie w ramach dochodzeń przerzedzono grono sympatyków MHP w szeregach służb bezpieczeństwa i wojsku.
– Zgodnie z tym, co twierdzą prowadzący śledztwo prokuratorzy, Ergenekon to potężna organizacja, która spenetrowała praktycznie każdy aspekt życia publicznego w Turcji i dąży do zdestabilizowania oraz obalenia rządu Partii Sprawiedliwości i Rozwoju – podsumowywał po dwóch latach od rozpoczęcia dochodzenia Gareth H. Jenkins, analityk mieszkający w Turcji. – Ergenekon jest powiązany z handlem narkotykami i kontroluje nie tylko turecki półświatek, ale każdą grupę zbrojną, jaka dokonała w Turcji aktów przemocy w ciągu ostatnich dwudziestu lat, od PKK po marksistowską Partię Wyzwolenia Ludu-Front i wiele uciekających się do przemocy islamistycznych grup i organizacji – kwitował Jenkins. No, może poza jedną.
Adwersarz z Pensylwanii
„Fethullah Gülen to zapewne najbardziej prominentny żyjący turecki lider religijny” – napisał w książce „The New Turkey. The Quiet Revolution on the Edge of Europe” brytyjski dziennikarz Chris Morris. Ba, amerykański magazyn „Foreign Policy” kilka lat temu uznał tego tureckiego filozofa i mistyka za najbardziej wpływowego myśliciela świata.
Gülen nigdy nie głosował, nigdy nie był związany z partią polityczną. Od kilkudziesięciu lat przewodzi jednemu z odgałęzień tzw. ruchu Nurcu – luźnej organizacji powstałej na bazie nauk zmarłego w 1960 r. Saida Nursiego (skądinąd bliskiego sercom tureckich ultranacjonalistów). „Zwolennicy Gülena powiedzą ci, że czci on dziedzictwo osmańskiej Turcji podobnie jak dążenie Atatürka do stworzenia nowoczesnego państwa, ale jego długoterminowe cele pozostają w Turcji źródłem kontrowersji. Chce on stworzyć »złote pokolenie« muzułmanów, którzy wypromują moralne zasady islamu na nowo i będą wpływać na politykę państwa” – pisze Morris.
Można by uznać ruch Gülena za jakiś wariant Opus Dei, za pokojowo nastawioną odmianę Bractwa Muzułmańskiego. Stosunkowo bogatą organizację w każdym razie stać na to, by otwierać prestiżowe, dobrze oceniane szkoły nie tylko w Turcji, ale i w Azji Środkowej czy na Bałkanach. Werbownicy ruchu regularnie pojawiali się też w szkołach policyjnych i wojskowych. W stambulskim biurze organizacji wisiały zdjęcia lidera z papieżem, lidera z patriarchą, lidera ze świeckimi politykami republiki. Nieznający tureckiego dziennikarze chętnie korzystają z anglojęzycznej wersji dziennika „Zaman” należącego – jakżeby inaczej – do ruchu Gülena. Liczbę sympatyków ruchu nad Bosforem szacuje się na około 10–15 proc. populacji kraju – czyli ok. 10 mln osób. Plus drugie tyle na świecie.
Do pewnego momentu mieszkający na stałe w Pensylwanii teolog i Erdogan szli ręka w rękę. „Oświecony” islam Partii Sprawiedliwości i Rozwoju wydawał się idealnym odzwierciedleniem haseł mistyka, mimo że Erdogan ma w odwodzie własną organizację o podobnym charakterze, ruch Millî Görüş, aktywny nie tylko w Turcji, lecz też m.in. w Niemczech. Aż do 2010 r., kiedy to nad Bosforem doszło do kolejnego polityczno-kryminalnego wstrząsu: do internetu przedostały się nagrania mające świadczyć o korupcji wśród najwyższych rangą polityków AKP, Erdogana nie wyłączając. Jedno z nagrań to rozmowa lidera partii z jednym z synów sprowadzająca się do polecenia: ukryj gotówkę. Śledztwo nie przyniosło rozstrzygnięcia. Politycy AKP ocalili skórę, autorzy przecieków pozostali nieznani. Ale już wtedy rozwścieczony Erdogan ciskał gromy na głowę Gülena, oskarżając go o autorstwo tej rzekomej prowokacji. Te same zarzuty usłyszeliśmy w ubiegłym tygodniu po stłumieniu buntu.
Czy ruch Gülena zmienił charakter na bardziej radykalny? Czy niedobitki ultranacjonalistów i zwolenników Ergenekonu postanowiły odwrócić bieg historii? Czy działające poza wiedzą swoich dowódców frakcje oficerów średniego szczebla postanowiły przywrócić świeckość republiki jak w 1960 r.? A może dramatyczne wydarzenia z ubiegłego tygodnia były wyłącznie prowokacją obliczoną na to, by pozorny pucz pozwolił zidentyfikować przeciwników Erdogana w strukturach państwa? Właściwie wszystkie te warianty są możliwe – w dowolnej konstelacji, bo żaden nie wyklucza drugiego.
Konsekwencje za to nie budzą żadnych wątpliwości: od ubiegłego tygodnia czystka w administracji państwowej, służbach bezpieczeństwa i wojsku oraz edukacji objęła już 60 tys. osób. Za kratki trafiło ok. 9 tys., przeważnie żołnierzy i policjantów. Kolejne 8 tys. policjantów usunięto z zajmowanych stanowisk. Wywiad zwolnił 180 osób. Zawieszono 3 tys. pracowników sądownictwa, z których co drugi to sędzia. Z kancelarii premiera wyrzucono 260 pracowników, z ministerstwa finansów – półtora tysiąca, z resortu polityki społecznej – prawie 400 osób, z ministerstwa edukacji – ponad 15 tys. Do tego pracę, a przynajmniej stanowiska, straci półtora tysiąca rektorów i dziekanów wyższych uczelni, 21 tys. nauczycieli prywatnych szkół, pół setki duchownych (w Turcji państwo zawiaduje klerem).
Cóż, w gruncie rzeczy pytanie, czy władze wiedzą, co robią, czy też wyrzucają na wszelki wypadek, nie ma tu większego znaczenia. Pod względem intryg i brutalności turecka polityka dalece przebija seriale typu „House of Cards” czy „Gra o tron”. Wygląda na to, że po mocnym końcu kolejnego sezonu czeka nas zupełnie nowe rozdanie kart.