Gdyby szukać ilustracji dla powiedzenia o otwieraniu puszki Pandory – Brazylia nadawałaby się idealnie. Na trzy miesiące przed otwarciem 31. letniej olimpiady, pierwszej od niemal pół wieku organizowanej w Ameryce Południowej, kraj goszczący igrzyska znalazł się na krawędzi
Bombę postanowił odpalić przejściowy minister obrony, Raul Jungmann. – Aż do tej pory właściwie nie było zainteresowania bezpieczeństwem igrzysk na szczeblu federalnym – zaatakował na początku tego tygodnia w wywiadzie dla jednej z największych brazylijskich gazet „O Estadao de S. Paulo”. Jak twierdzi szef resortu, poprzednia administracja cięła budżet przeznaczony na imprezę z takim zapałem, że ucierpiały m.in. środki na ochronę przeszło setki wysokich rangą gości z całego świata – zwłaszcza przeznaczone na komunikację.
Już mniejsza o to, że któryś z szacownych dygnitarzy mógłby utknąć w korku. Zdaniem Jungmanna obojętność poprzedniej ekipy zniechęciła do współpracy służby specjalne z innych państw. – Wycofały się, bo rząd kompletnie nie dbał o te sprawy – kwitował minister. Ergo: zamach terrorystyczny jak w banku.
Słowa Jungmanna błyskawicznie podchwyciły media na całym świecie, więc jego koledzy z gabinetu poczuli się wywołani do tablicy. – Przejściowy prezydent Michel Temer powiedział przewodniczącemu Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, Thomasowi Bachowi, że zmiana rządu w Brazylii w niczym nie zakłóciła przygotowań do olimpiady Rio 2016 – komentował z kolei przejściowy, a jakże, minister sportu Leonardo Picciani. – Są pewne problemy, które należy rozwiązać, ale zrobimy to w ramach zaplanowanych działań rządu – stwierdził, odnosząc się do wywiadu swojego kolegi z resortu obrony.
Przejściowo można zatem przyjąć te słowa za dobrą monetę. Przejściowo wszystko w Brazylii wydaje się przejściowe. Przejściowo największym zagrożeniem dla bezpieczeństwa na ulicach są demonstracje zwolenników usuniętej ze stanowiska przez parlament prezydent Dilmy Rousseff, dla których impeachment ten urósł już do rangi zamachu stanu. Jej obrońcy nie ograniczają się wyłącznie do akcji takich, jak demonstracja ekipy pokazywanego właśnie w Cannes filmu „Aquarius” – która na oficjalnej premierze obrazu wystąpiła z transparentami „Zamach stanu w Brazylii” czy „Będziemy stawiać opór”. W Sao Paulo, największym mieście kraju, ledwie tydzień temu zwolennicy i przeciwnicy ekipy Rousseff spotkali się na głównej ulicy metropolii – co skończyło się niemal całonocnymi zamieszkami, interwencją policji i aresztowaniem kilku najbardziej krewkich demonstrantów. Jeżeli wewnętrzny konflikt będzie eskalować, 47 tys. policjantów – i wspierające ich 38 tys. żołnierzy – może nie zapanować nad sytuacją podczas Rio 2016.
Problem w tym, że wymuszony przez parlament impeachment prezydent kraju Dilmy Rousseff uruchomił lawinę sporów i patologii, które przez lata usilnie zamiatano pod dywan, przykrywając dodatkowo płaszczykiem propagandy sukcesu. Usunięcie Rousseff ze stanowiska to jedynie wierzchołek góry problemów, na której siedzą Brazylijczycy: od załamania gospodarczego przez korupcję, konflikty rasowe, seksizm. Na tym tle wirus Zika – który do tej pory uchodził za największy kłopot organizatorów igrzysk – wydaje się przejściowym, nomen omen, skokiem temperatury.
Skrzyżowanie Wałęsy z Che Guevarą
Korupcja od lat była nieodłącznym elementem brazylijskiej polityki, wynikającym z tradycyjnych patronatów i klientelizmu. Utrwalały ją kolejne wojskowe przewroty – począwszy od 1889 r., przez zamachy stanu w latach 1930, 1937, 1945, 1964 i 1968. Gdy w połowie lat 80. wojskowi oddawali stery władzy, struktury gospodarcze państwa były odpowiednikiem koszar. „Macki reżimu sięgały do każdego sektora gospodarki, a oficerowie uczestniczyli w działaniach setek korporacji i agencji państwowych. Historie o oficerskich » bonusach « i powiązaniach mundurowych z łapówkami czy innymi formami korupcji były na porządku dziennym w coraz mniej cenzurowanej prasie” – pisze Marshall Eakin w swojej monografii „Brazil. The Once and the Future Country”.
Nadzieja na zmiany okazała się złudna. Wybrany u progu lat 90. „brazylijski JFK” – prezydent Fernando Collor de Mello – nie wytrwał na stanowisku nawet trzy lata. „Startował przeciwko systemowi, potępiając tradycyjne więzy patronatu” – podkreśla Eakin. I na swój perwersyjny sposób cel osiągnął. „Zamiast używać tradycyjnych linii władzy i struktur państwa do podtrzymywania struktur patronatu, Collor zmusił wszystkich, by z prośbami przychodzili bezpośrednio do niego i jego doradców” – dorzuca amerykański historyk. Na potrzeby takich gości powstał tunel kont bankowych, przez które przepuszczano miliony dolarów.
Pierwsza Dama, Rosane Collor, wkrótce zasłynęła z przepuszczania sum sięgających 20 tys. dolarów miesięcznie na ubrania i biżuterię, w Brasilii prezydent wybudował sobie rozległą rezydencję, w którą wpakował zapewne większość z 50 mln dol., jakie w ciągu trzech lat zdołał wyprowadzić do własnej kieszeni (być może dzieląc się nieco z kręgiem najbliższych współpracowników).
W podobnym klimacie politycznym minęła reszta dekady. Zmiana – dobra albo zła, w zależności od poglądów – przyszła w 2002 roku, kiedy to wybory prezydenckie ze stosunkowo sporą przewagą wygrał Luiz Inacio Lula da Silva. Lula, jak go powszechnie nazywano, przez poprzednie dwadzieścia lat był charakterystyczną postacią brazylijskiej polityki, skrzyżowaniem Wałęsy z Che Guevarą (wizerunek tego drugiego z upodobaniem obnosił na koszulkach zakładanych pod marynarkę). Związkowiec, współtwórca Partii Robotniczej (z czasem przesuwającej się w stronę centrum), kongresman, trzykrotny przegrany w wyborach prezydenckich – Lula wydawał się marginalnym, ekscentrycznym zjawiskiem na brazylijskiej scenie politycznej.
Aż do 2002 roku, kiedy to bankructwo Argentyny wyznaczyło kres epoki neoliberalnej w południowoamerykańskiej polityce. Na tej samej fali, na której popłynęli Hugo Chavez w Wenezueli (nieco wcześniej) czy Evo Morales (nieco później), wypłynął i Lula. W odróżnieniu od wspomnianych przywódców Lula był jednak dla zachodniej finansjery miłym zaskoczeniem: powstrzymywał się od tyrad na temat imperializmu USA, czy szerzej – Zachodu; nie próbował zdominować państwa jak Chavez; gospodarczo – dostosował się do warunków postawionych przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, wypracował nadwyżkę budżetową, trzymał gospodarkę w ryzach. Oczywiście była to przede wszystkim zasługa konsekwentnie rosnących cen ropy, a więc dopływu gotówki z państwowej firmy Petrobras, którą można było stopniowo smarować rozbudowany mechanizm programów społecznych – z Bolsa Familia (Zasiłek Rodzinny) oraz Fome Zero (Zero Głodu) na czele.
Dzięki tym programom do kieszeni najbiedniejszych popłynęły dodatkowe środki – na naukę w szkole, na gaz i jedzenie, na powstrzymanie ciąż wśród nieletnich, poprawę sytuacji w fawelach, brazylijskich slumsach. Program Akceleracji Wzrostu, jak ochrzczono instytucjonalną czapkę nad programami społecznymi Luli, do 2010 roku pochłonął 353 mld dol. – rozdawanych wyjątkowo rozsądnie i z umiarem. Lula skutecznie zamykał usta wszystkim krytykom: oponenci we własnych szeregach, potępiający tymczasowe alianse m.in. z Fernando Collorem, nie potrafili dobrać się do Luli z pozycji lewicowych. Konserwatywna opozycja była bezsilna: Partia Robotników i sam Lula wydawali się nie do ugryzienia. Międzynarodowe instytucje finansowe i analitycy rozpływali się w zachwytach nad stanem brazylijskich finansów. Nie byłoby BRICS bez brazylijskiego B.
Trawestując Bonda, prezydentem jest się dwa razy. Po dwóch kadencjach Lula płynnie oddał władzę. Skorzystał tylko z jednego przywileju: bijąc rekordy popularności, mógł praktycznie namaścić swojego następcę, co niektórym kojarzyło się z budowaniem brazylijskiego wariantu tandemu Putin–Miedwiediew. Wybór padł na Dilmę Rousseff, wcześniej minister energii (w latach 2003–2005) i szefową jego sztabu (2005–2010). Wówczas wydawało się, że to strzał w dziesiątkę – po raz pierwszy w historii na czele tego latynoamerykańskiego kraju stawała kobieta, na dodatek ciesząca się stosunkowo niezłą opinią w kraju i na świecie. Choć miała w biografii kartę militarną – członkostwo w marksistowsko-leninowskiej partyzantce VAR Palmares – nie dyszała chęcią zemsty. Była ukoronowaniem i symbolem zmian zapoczątkowanych przez Lulę, nawet jeśli nie miała jego charyzmy.
Operacja „Myjka ciśnieniowa”
Stop. Sielankowy obrazek, jaki można zbudować na podstawie pochwał dla Luli oraz – początkowo – dla Rousseff, nie oznaczał, że korupcja w cudowny sposób wyparowała. Już w 2005 roku, u schyłku pierwszej kadencji Luli, rozpoczęło się śledztwo w sprawie nielegalnego finansowania brazylijskich partii politycznych, szczególnie tych, które tworzyły zaplecze gabinetu prezydenta. W centrum afery określanej jako Mensalao („comiesięczny zasiłek”, kolokwialnie tłumacząc) był wówczas biznesmen Marcos Valerio, skazany na 40-letnią odsiadkę i desperacko walczący o skrócenie wyroku. Wraz z nim za kratki trafiły też dwa tuziny innych osób zamieszanych w korupcję, w tym grube ryby z Partii Robotniczej: były przewodniczący Jose Genoino czy były szef sztabu Luli, Jose Dirceu. Valerio twierdził, że sam prezydent wiedział o przepływach i osobiście z nich skorzystał – ale zarzuty w końcu padły.
Co nie znaczy, że sędzia Sergio Fernando Moro odpuścił. Ten 44-letni dynamiczny prawnik już rok po aferze Mensalao rozpoczął kolejne śledztwo, tym razem nazywane Operaçao Lava Jato (i znów w kolokwialnym przekładzie: operacja „Myjka ciśnieniowa”). Tym razem chodziło o wyprowadzanie pieniędzy ze wspomnianego narodowego koncernu naftowego Petrobras – chodzi o, bagatela, około 2,8 mld dol. Już na wstępie na celowniku ambitnego sędziego znalazło się 57 wysokiej rangi polityków, z tego 34 z Partii Robotniczej.
I znów przez brazylijską politykę przetoczyło się tornado: ponownie przed Moro pojawił się wspomniany Dirceu, a wraz z nim były minister górnictwa i energetyki Edison Lobao (zarzut wzięcia 50 mln dol. łapówek i prowizji), przewodniczący niższej izby parlamentu Eduardo Cunha (zarzuty te same, tylko na 40 mln dol.), niegdysiejszy prezydent Fernando Collor. Na początku marca br. śledczy przez trzy godziny przesłuchiwali samego Lulę. Oskarżenia związane z przepływem gotówki sięgnęły nawet polityków w Panamie i Peru, w tym prezydenta tego drugiego kraju, Ollanty Humali.
Wbrew pozorom jednak Rousseff była poza zasięgiem śledczych – mimo że była szefową rady dyrektorów Petrobrasu, a jej kampania wyborcza rzekomo miała być finansowana z pieniędzy wyprowadzanych w ramach stworzonego przez brazylijską klasę polityczną schematu. Nie ma natomiast wielkich wątpliwości, że Operaçao Lava Jato utorowała drogę do dobrania się do skóry dawnej protegowanej Luli. Już rok temu na ulice brazylijskich miast wyszło przeszło milion Brazylijczyków, by żądać jej dymisji – dowód, że ma ona równie żarliwych przeciwników, co zwolenników. Bezskutecznie, Rousseff zaprzeczyła, by miała z aferą cokolwiek wspólnego – i, jak dotąd, publicznie nie postawiono żadnych zarzutów, które by przeczyły jej wersji. Co nie znaczy, że nie znalazł się kij na tak popularną kiedyś Dilmę. Postawiono jej zarzut manipulowania państwową księgowością, by ukryć fatalny stan finansów publicznych.
Ciąg dalszy można było przewidzieć. Pani prezydent od lat cieszy się złą sławą osoby o konfliktowym charakterze, kąśliwie – żeby nie powiedzieć: złośliwie – odnoszącą się do potencjalnych współpracowników i partnerów. Nic dziwnego, że nie znalazła zbyt wielu obrońców wśród (dawnych) kolegów. Najpierw odbyła się burzliwa dyskusja w niższej izbie parlamentu zakończona daniem zielonego światła do impeachmentu – sprawę przypieczętował tydzień temu zdominowany przez opozycję Senat, co było oczywiste. Żeby formalnościom stało się zadość, teraz rozpocznie się śledztwo senackie, mające potwierdzić, że Rousseff złamała konstytucję. Może ono potrwać 180 dni, co – teoretycznie – stwarza możliwość złagodzenia nastrojów przed olimpiadą. Polityczne igrzyska zaczną się na jesieni.
O ile Rousseff odpuści – druga taka okazja na zwrócenie uwagi świata na bezwzględną walkę polityczną w Brazylii już się nie zdarzy. Nie na darmo retoryka przejściowo-byłej prezydent staje się bojowa. – Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś będę musiała sprzeciwić się jakiemuś przewrotowi – skwitowała tuż po głosowaniu w Senacie. Jej zwolennicy wiernie jej sekundują, grając na jeszcze innych resentymentach: przejściowy gabinet Michela Temera – skądinąd, do niedawna wiceprezydenta u boku Dilmy z ramienia jednej z koalicyjnych partii, obecnie „zdrajcy”, który wdrapał się na prezydencki stołek w rezultacie targów z opozycją – to zbieranina białych, zadowolonych z siebie mężczyzn. Przeciwieństwo wielorasowego i uwzględniającego również kobiety rządu Rousseff. Na marginesie, wcześniej czy później Temer również będzie się musiał stawić przed Moro: zarzuty przeciw niemu są pod wieloma względami mocniejsze niż wobec Dilmy.
Stadion widmo
Co nie znaczy, że oskarżenia wobec przejściowo-byłej prezydent są całkowicie wyssane z palca. Dobra passa brazylijskiej gospodarki niewątpliwie dobiegła końca: zgodnie z opublikowanymi w marcu danymi za ubiegły rok PKB Brazylii skurczył się w 2015 r. o 3,8 proc. To najgorszy wynik od czasów prezydentury Collora, czyli od ćwierćwiecza. Zawalił się kurs reala, bezrobocie zaczęło rosnąć, ceny podstawowych towarów i usług poszybowały w górę już w zeszłym roku. Nastawionego wolnorynkowo ministra finansów Joaquima Levy’ego najpierw zastąpił polityk o znacznie bardziej zachowawczych poglądach, a obecnie – minister, hm, przejściowy.
Co gorsza, spadek cen ropy położył na łopatki Petrobras – finansową kroplówkę kolejnych rządów. Firma, której marzyła się potęga na globalną skalę, zanotowała straty sięgające 20 mld dol. Agencje ratingowe zredukowały wycenę jej zobowiązań do statusu śmieciowego. Afery wokół koncernu doprowadziły do zamrożenia wszelkich poważniejszych operacji, zarówno w branży naftowej, jak i w blisko związanych z Petrobrasem firmach budowlanych i – w nieco mniejszym stopniu – w sektorze produkcyjnym oraz stoczniowym. Mało tego, poza kłopotami na własnym podwórku menedżerowie Petrobrasu muszą się borykać ze śledczymi z USA – amerykańska komisja nadzoru finansowego SEC oraz Departament Sprawiedliwości prowadzą własne postępowania antykorupcyjne przeciwko brazylijskiemu koncernowi.
Nie wszystko da się jednak sprowadzić do intryg ambitnych sędziów czy opozycji albo pikujących cen ropy. Lula wyciągnął Brazylię z Trzeciego Świata, Rousseff chciała z niej zrobić światowe mocarstwo – i przeszarżowała. Pułapką okazały się właśnie wielkie międzynarodowe imprezy, które udało się ulokować nad Amazonką: mistrzostwa świata w piłce nożnej sprzed dwóch lat oraz tegoroczna olimpiada. Wydatki na te cele sięgnęły kwoty co najmniej kilkunastu miliardów dolarów – i w olbrzymiej mierze były to pieniądze wyrzucone w błoto: same nadpłaty przy budowie stadionów oszacowano na prawie 4 mld dol. Idealny przykład to stadion Mane Garrincha w Brasilii. Początkowe koszty budowy obiektu – 300 mln dol. – uległy ostatecznie potrojeniu. Weźmy choćby koszt przewiezienia na stadion zamówionych siedzisk, według audytora powinno to być niecałe 5 tys. dol. – tymczasem rachunek opiewał na... 1,5 mln dol.
Do wspomnianych miliardów na budowę obiektów sportowych trzeba dorzucić przynajmniej drugie tyle na gigantyczne projekty infrastrukturalne, które gabinet Rousseff forsował przy okazji przygotowań. Kraj przecięły nowe autostrady, zmieniła się komunikacja w największych metropoliach, doszły nowe połączenia kolejowe. Branża budowlana przeżyła niewątpliwie złote czasy, za to Dilma musiała regularnie pacyfikować grono swoich współpracowników – z powodu zarzutów o łapówkarstwo i inne przekręty leciały głowy ministrów sportu, turystyki, transportu, rolnictwa, pracy. Dziś trudno odeprzeć argument, że rząd w Brasilii miał co ukrywać.
Paradoks taksówkarza
– Szanse na to, że Dilma przetrwa procedurę impeachmentu, są bardzo małe – kwituje Brian Winter, wiceszef think tanku Americas Society/Council of the Americas. – Tylko nieliczni w Brazylii spodziewają się, że wróci ona do gry, głównie dlatego że w tej sprawie bardziej chodzi o stan gospodarki i politykę niż osobiste zarzuty wobec niej. Zwłaszcza biorąc pod uwagę najgorszą recesję od 80 lat, nie ma zbyt wielu Brazylijczyków, którzy życzyliby sobie jej powrotu – dodaje.
Jego zdaniem Brazylia może się z powodzeniem odbić gospodarczo. – Nic fundamentalnego się w Brazylii nie zmieniło – twierdzi ekspert. – To ta sama gospodarka co kilka lat temu, kiedy prognozowano jej wzrosty rzędu 3, 4 czy 5 proc. rocznie. To mogły być zbyt optymistyczne szacunki, ale nie ma w Brazylii nic, czego szybko nie dałoby się naprawić – dorzuca. Jednocześnie jednak podkreśla, że tamtejszy system podatkowy jest najbardziej skomplikowany na świecie: przeciętna firma potrzebuje 2600 godzin pracy rocznie, by ocenić, ile jest winna fiskusowi. Do tego należałoby jeszcze dorzucić rozdmuchaną biurokrację, słabą – mimo inwestycji rządowych – infrastrukturę czy wreszcie niejasny stan finansów.
Inni analitycy podkreślają, że nawet jeśli Rousseff podejmie walkę ze swoimi przeciwnikami, konfrontacja nie przyjmie skrajnych form. – Kluczowymi elementami jej strategii będą jeżdżenie po kraju, wiecowanie i próba doprowadzenia do pokojowych protestów w obronie jej rządu – przypuszcza Jimena Blanco, ekspertka firmy konsultingowej Verisk Maplecroft. – Nie będzie w tym nic na tyle poważnego, by sugerować jakieś niepokoje społeczne – dodaje. Inna sprawa, że dwa lata temu antyrządowe protesty z powodzeniem zaburzały atmosferę przed piłkarskimi rozgrywkami.
O powtórkę nie tak trudno. Zależy to m.in. od tego, jak brazylijscy adwersarze zagrają kartą wspomnianych już programów społecznych – z Bolsa Familia korzysta, przykładowo, 47 mln osób. I wiele z nich obawia się utraty tego zasiłku. Część zwolenników Rousseff nie popiera prezydent z sympatii – większą rolę odgrywa to, że Rousseff została usunięta ze stanowiska wyłącznie na podstawie ogólnych, nieudokumentowanych zarzutów. – Myślę, że Brazylia cofnęła się pod względem instytucjonalnej dojrzałości – dowodzi Tiago Cordeiro, konsultant mediów cyfrowych. – Jestem w szoku, widząc, jak ludzie uznają, że to OK usunąć prezydenta bez klarownego powodu – mówi.
O ironio, po przeciwnej do wykształciucha stronie politycznej barykady stoją ludzie, których Partia Robotników przez lata reprezentowała. – Dilma to zły prezydent i czekanie z odsunięciem jej od władzy do 2018 roku to straszna opcja – ucina Alessandro Novais, taksówkarz z Rio de Janeiro. – Nie sądzę, że Temer będzie lepszy, ale przynajmniej spróbujemy czegoś innego, by wyjść z kryzysu.