STANY ZJEDNOCZONE To, kim są ludzie, którzy na konwencji będą formalnie nominować kandydata na prezydenta, zwykle nie ma znaczenia. Ale w tym roku może to być czynnik decydujący
Ponieważ prowadzącemu w republikańskim wyścigu o nominację prezydencką Donaldowi Trumpowi może zabraknąć wystarczającej liczby głosów, wyjątkowego znaczenia nabiera to, kim są delegaci na partyjną konwencję i kogo oni sami preferują jako kandydata.
Po zeszłotygodniowych prawyborach w pięciu stanach północno-wschodnich miliarder z Nowego Jorku ma głosy 956 delegatów. Do nominacji potrzebnych jest 1237, co oznacza, że spośród pozostałych do rozdzielenia 502 głosów Trump musi zdobyć przynajmniej 281, co jest możliwe, ale wcale nie będzie łatwe. Z kolei po stronie demokratów Hillary Clinton ma już 2138 głosów z potrzebnych 2384, czyli może być niemal pewna nominacji, choć jej przewaga jest w dużej mierze zasługą tzw. superdelegatów, czyli partyjnych oficjeli.
Zazwyczaj przed partyjnymi konwencjami, podczas których nominowany jest kandydat w wyborach, wszystko jest już jasne i delegaci nie budzą żadnego zainteresowania. Tak będzie i tym razem u demokratów. U republikanów, jeśli Trump nie zdobędzie 1237 głosów, stanie się to kluczową sprawą.
W obu partiach delegatami są zwykle działacze czy aktywiści partyjni wybierani na poziomie stanowym lub nawet niżej, ale jest pomiędzy nimi sporo różnic i nie chodzi tu tylko o ich liczbę. W Partii Demokratycznej większą rolę odgrywają superdelegaci, czyli członkowie kierownictwa partii, kongresmeni i senatorowie, gubernatorzy, byli prezydenci i liderzy Kongresu. Stanowią oni 15 proc. wszystkich delegatów i nie są w żaden sposób związani wynikami prawyborów – mogą poprzeć tego kandydata, którego chcą. Wprowadzono ich po wyborach w 1968 r., gdy demokraci próbowali znaleźć właściwy balans w wyłanianiu kandydata między kierownictwem a szeregowymi sympatykami partii. U republikanów też są superdelegaci, choć nie są w ten sposób nazywani, ich liczba jest ograniczona do trzech z każdego stanu i – co najważniejsze – nie mają wolnej ręki, tylko głosują zgodnie z wynikami prawyborów.
Jeśli chodzi o zwykłych delegatów, czyli tych, którzy zobowiązani są do głosowania na konwencji zgodnie z wynikami prawyborów w danym stanie, to teoretycznie może nim zostać każdy zarejestrowany sympatyk danej partii. W praktyce jednak nie jest to takie proste, bo proces wyboru delegatów jest w dużej mierze kontrolowany przez partyjne kierownictwo na szczeblu stanowym. Czyli delegatami zostają albo sami jego członkowie, albo ludzie przez nich wskazani, ewentualnie zaangażowani partyjni aktywiści czy osoby wspierające partię dotacjami. Szanse na to, że jakiś ktoś, kogo Donald Trump zachęcił do zarejestrowania się jako wyborca republikański, zostanie wybrany delegatem na konwencję, są bardzo niewielkie. Szczegółowe zasady wyboru delegatów różnią się w poszczególnych stanach i mogą się zmieniać w kolejnych kampaniach. W niektórych stanach, np. Pensylwanii czy Illinois, republikańscy delegaci są wybierani w czasie prawyborów – głosujący wraz nazwiskami ubiegających się o nominację dostają kartę z kandydatami na delegatów. Choć partyjne kierownictwo i tak ma spory wpływ na wybór, bo wcześniej tę listę kandydatów zatwierdza. Z kolei w Północnej Dakocie w ogóle nie ma w tym roku prawyborów republikańskich – tamtejsze kierownictwo partii po prostu wybrało delegatów, którzy na konwencji mają wolną rękę w kwestii głosowania.
Pełnienie funkcji delegata zwykle sprowadza się do uczestnictwa w politycznym show, jakim są konwencje, ale czasem oznacza ono realny wpływ na wybór kandydata. Jeśli Trump nie zdobędzie 1237 (spośród pozostałych w rywalizacji tylko on ma jeszcze na to szanse), podczas konwencji odbędzie się głosowanie. W pierwszej rundzie delegaci zobowiązani są do poparcia tego kandydata, który wygrał w ich stanie. Ale mówią o tym partyjne regulaminy, a nie ustawodawstwo, więc gdyby któryś zagłosował inaczej, trudno byłoby go pociągnąć do odpowiedzialności. Ponieważ pierwsze głosowanie zwykle nie przynosi rozstrzygnięcia, konieczne są kolejne. W nich delegaci zasadniczo nie są już związani wynikami prawyborów (kilka stanów jest wyjątkiem) i mogą głosować, na kogo chcą. Dlatego to, kogo osobiście preferują delegaci, staje się wtedy decydującą sprawą. Jako pierwszy zrozumiał to Ted Cruz, który już od początku prawyborów lobbował wśród stanowych struktur partii, by delegatami zostały osoby jemu przychylne. Trump w pewnym momencie bardzo się na to oburzał, ale w tym, co robi Cruz, nie ma nic niezgodnego z prawem. Inna sprawa, że nawet gdyby Trump lepiej znał reguły, niewiele by mu to pomogło, bo skoro kierownictwo partii nie chce go jako kandydata, to i tak nie wybierałoby delegatów go popierających. Musi więc liczyć na dobry wynik w pozostałych prawyborach, wtedy sympatie delegatów nie będą miały żadnego znaczenia.
Związany z Gazpromem fascynat Rosji został doradcą Donalda Trumpa. Więcej na Forsal.pl