Przesuwające się w kierunku prawicy sympatie polityczne Amerykanów wskazują, że tegoroczne wybory będą najbardziej zaciętymi od 2000 r.
Choć Hillary Clinton pozostaje główną faworytką do zwycięstwa w listopadowych wyborach prezydenckich, to Stany Zjednoczone jako całość stają się coraz bardziej prawicowe. Po raz pierwszy się zdarzyło, by w prowadzonym od 2008 r. badaniu instytutu Gallupa więcej było stanów, których mieszkańcy identyfikują się raczej z Partią Republikańską niż Demokratyczną. Gdy wybory wygrywał Barack Obama, Demokraci mieli wręcz miażdżącą przewagę.
Była pierwsza dama najprawdopodobniej przegra dzisiejsze prawybory w New Hampshire z lewicowym senatorem Berniem Sandersem, ale w ostatecznym rozrachunku to ona powinna zdobyć prezydencką nominację Partii Demokratycznej. Clinton wygrywa także bezpośrednie starcia z większością potencjalnych kandydatów republikanów, choć po części wynika to z tego, że nie mają oni jeszcze jednego pewnego faworyta. Ale nawet jej przewaga nad prowadzącym w republikańskich sondażach kontrowersyjnym miliarderem Donaldem Trumpem maleje, co wraz ze zmianami w identyfikacji partyjnej powinno być dla demokratów sygnałem ostrzegawczym.
Gallup od 2008 r. prowadzi badania, w których mieszkańcy wszystkich 50 stanów są pytani, czy określają się jako republikanie, demokraci czy też niezależni, a ci ostatni później także o to, do której z partii jest im nieco bliżej. Stany, w których jedna z partii ma przewagę wskazań przekraczającą 10 pkt proc., są uznawane za jej bastiony, gdy przewaga wynosi 5–10 pkt proc. – za skłaniające się w jej stronę, zaś gdy jest mniejsza niż 5 pkt – za wyrównane. W pierwszym badaniu, gdy słabo ocenianą prezydenturę kończył George W. Bush, a wybrany do Białego Domu został Obama, demokraci mieli przewagę w aż 35 stanach, zaś republikanie w zaledwie pięciu. Później ta różnica malała – z wyjątkiem 2012 r., gdy Obama uzyskiwał reelekcję – ale cały czas więcej stanów było po stronie demokratów.
Ale jak wynika z opublikowanych w zeszłym tygodniu wyników badań z 2015 r., teraz ta proporcja się odwróciła, i to znacznie. Już tylko 14 stanów jest demokratycznych, podczas gdy liczba republikańskich wzrosła do 20, z czego w 12 przewaga jest zdecydowana. Z Partią Demokratyczną najmocniej sympatyzują mieszkańcy Vermontu, Hawajów i Rhode Island (przewaga ok. 20 pkt proc.), z Republikańską – Wyoming, Idaho i Utah (przewaga ok. 30 pkt). Z kolei najbardziej wyrównana sytuacja panuje w Ohio, Karolinie Północnej, Minnesocie, Wisconsin i na Florydzie – różnica nie przekracza tam 1 pkt.
Wyraźne przesunięcie się sympatii Amerykanów w kierunku republikanów (w skali całego kraju, bez podziału na stany, więcej osób identyfikuje się z demokratami, ale różnica spadła do 2 pkt proc.), jest dowodem, że prezydentura Baracka Obamy okazała się jednak dużym rozczarowaniem. Po drugie ma ono wpływ na tegoroczną kampanię wyborczą. W USA prezydenta wybiera się pośrednio, czyli do Białego Domu wprowadzi się nie ten, kto uzyska większe poparcie w skali całego kraju, lecz ten, kto zdobędzie ponad połowę z 538 głosów elektorskich (choć przeważnie jedno jest równoważne z drugim). 20 stanów z przewagą republikańską dysponuje 152 głosami elektorskimi, a 14 demokratycznych – 187 (ta różnica wynika z większej populacji). Stany, w których preferencje polityczne są wyrównane, mają ich 199.
To może sugerować, że Clinton bądź Sanders już na starcie będą mieć sporą przewagę, ale w rzeczywistości te liczby wskazują na coś innego. W 2008 r. kandydat republikanów John McCain zdobył tylko 173 głosy elektorskie, a Mitt Romney cztery lata później – 206. Czyli republikanie już teraz mają niewiele mniej głosów, niż ich dwaj poprzedni kandydaci zdołali uzyskać po długiej kampanii wyborczej. Do tego dochodzi fakt, że ich elektorat jest zwykle bardziej zmobilizowany, co w sytuacji wyrównanych sympatii w 16 stanach może zrobić istotną różnicę. Istnieje zatem spore prawdopodobieństwo, że to oni przejmą ponad połowę z tych 199 kluczowych głosów. Nie oznacza to automatycznie, że wystarczą one do osiągnięcia poziomu 270, ale i tak już teraz zanosi się na najbardziej wyrównane wybory od 2000 r., gdy George W. Bush miał w kolegium elektorskim przewagę zaledwie pięciu głosów nad Alem Gore’em.
Oczywiście dużo będzie jeszcze zależeć od tego, kto ostatecznie zdobędzie nominacje w obu partiach. Donald Trump ma najwyższy elektorat negatywny ze wszystkich pretendentów do Białego Domu – według innego badania Gallupa sprzed kilku dni źle go ocenia 60 proc. Amerykanów – zatem bardzo trudno mu będzie zdobyć te stany, w których preferencje polityczne są wyrównane. Ale druga pod względem liczby negatywnych ocen jest Hillary Clinton, która zebrała ich 52 proc. Czyli gdyby jej przeciwnikiem był ktokolwiek inny niż Trump, to demokraci mieliby problem. Przynajmniej do 1 marca, gdy podczas tzw. superwtorku odbędą się prawybory obu partii w kilkunastu stanach, najbardziej prawdopodobnym scenariuszem pozostaje jednak ten, że w decydującym starciu zmierzą się właśnie Clinton z Trumpem.