Dzisiejszymi prawyborami w stanie Iowa zaczyna się prawdziwy wyścig do Białego Domu. Wyścig, o którym już teraz można powiedzieć, że pod wieloma względami jest wyjątkowy i w którym niczego nie można być pewnym.
Jeszcze wiosną zeszłego roku wydawało się, że w decydującym pojedynku o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych zmierzą się Hillary Clinton i Jeb Bush, co z racji rodzinnych koligacji obydwojga nadawałoby tej rywalizacji dodatkowego smaczku. Ale o ile była pierwsza dama nadal jest faworytką do nominacji Partii Demokratycznej, to syn 41. i młodszy brat 43. prezydenta na to, by zostać kandydatem republikanów, ma znikome szanse.
Prawyborczy krajobraz po prawej stronie amerykańskiej sceny politycznej zmienił bowiem Donald Trump.
Jego chęć ubiegania się o prezydenturę była początkowo traktowana jako kaprys miliardera, a rosnące poparcie w sondażach – jako przejaw zmęczenia wyborców waszyngtońską polityką, które na pewno minie. Jednak nie minęło i to Trump jest dziś głównym faworytem do nominacji Partii Republikańskiej – ku przerażeniu znacznej części jej kierownictwa. Nie dość, że jest osobą spoza polityki, to jeszcze budzi ogromne kontrowersje niepoprawnymi politycznie wypowiedziami. – Nie straciłbym poparcia, nawet gdybym stanął na środku Piątej Alei i kogoś zastrzelił– powiedział kilka dni temu miliarder.
Zresztą realna perspektywa nominacji Trumpa to niejedyny powód, dla którego te prawybory są wyjątkowe. Prawdopodobnie po raz pierwszy w historii któraś z głównych partii wystawi w wyborach kobietę. Z kolei po stronie republikanów – partii zamożnych białych protestantów anglosaskiego pochodzenia – głównymi rywalami Trumpa są dwaj senatorowie z latynoskimi korzeniami: Ted Cruz i Marco Rubio. A do rywalizacji u republikanów zgłosiło się aż 17 osób, co jest rekordem w historii USA (pięciu już zdążyło się wycofać). Wreszcie – możliwe, że jako kandydat niezależny wystartuje były burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg, który mógłby bardzo poważnie pokrzyżować szyki kandydatom obu głównych partii.
To, kto dostanie nominację, formalnie zostanie ogłoszone na partyjnych konwencjach w lipcu, ale w praktyce nazwiska będą znane wcześniej. Dużo wyjaśnią prawybory w pierwszych kilku stanach – jeśli ktoś nie wygra w przynajmniej jednym z czterech w lutym, w zasadzie nie ma już po co dalej trwać w wyścigu. Z kolei po superwtorku, gdy 1 marca głosować będą zwolennicy obu partii w kilkunastu stanach, zapewne pojawią się już wyraźni liderzy.
Co zaskakujące, w czterech pierwszych stanach – Iowa, New Hampshire, Nevada i Karolina Południowa – bardziej zacięta walka odbędzie się po lewej stronie sceny politycznej. U republikanów w pierwszej połowie stycznia Cruz dogonił Trumpa w Iowie, ale obecnie to miliarder prowadzi we wszystkich czterech stanach z przewagą od kilku do kilkunastu punktów procentowych. Tymczasem Clinton ma zdecydowaną przewagę tylko w Karolinie Południowej. W New Hampshire raczej wygra jej konkurent, lewicowy senator Bernie Sanders; w Iowie sondaże dają im równe szanse, a w Nevadzie różnica między dwójką kandydatów zmniejszyła się do granicy błędu statystycznego.
Zwycięstwo Sandersa w całych prawyborach demokratów byłoby dużą niespodzianką, ale gdyby faktycznie udało mu się zdobyć kilka pierwszych stanów, mocno podbudowałoby to jego kampanię i przekonało sceptyków sądzących, że jest to kandydat z niewielkimi szansami nawet w obrębie demokratycznego elektoratu. Początek prawyborczego sezonu jest szczególnie ważny dla Hillary Clinton. Była sekretarz stanu doskonale pamięta kampanię z 2008 r., kiedy też była faworytką, jednak dobry start Baracka Obamy spowodował, że był on już nie do zatrzymania.
Sanders byłby dla demokratów podobnym problemem jak Trump dla republikanów. Clinton, mimo ciągnącej się za nią opinii osoby nieszczerej, jest bezpiecznym wyborem i doświadczonym politykiem. Dla większości wyborców środka jest osobą akceptowalną. Tymczasem Sanders, który sam siebie określa mianem socjalisty – co w Ameryce ma znacznie gorszą konotację niż w Europie – dla osób spoza lewego skrzydła demokratów jest niebezpiecznym radykałem. Tym bardziej że senator na czas kampanii wyborczej nie spuścił z tonu i w spotach wyborczych przedstawia wizję Ameryki jako kraju z powszechnym systemem ubezpieczeń zdrowotnych i darmowym szkolnictwem wyższym. W Europie takie rozwiązania to norma, ale w USA to brzmi jak rewolucja. Zresztą senator z Vermontu liczy, że proponowana przez niego odważna wizja będzie bardziej mobilizująca dla elektoratu niż umiarkowanie Clinton.
Można zaryzykować stwierdzenie, że Sanders liczy na elektorat protestu, zmęczony politycznym mainstreamem. Po drugiej stronie sceny politycznej na podobny efekt liczą zarówno Trump, jak i senator Ted Cruz, który od jakiegoś czasu zwyżkuje w sondażach. Obydwaj kreują się na bezkompromisowych liderów, którzy będą potrafili uderzyć pięścią w stół, kiedy będzie trzeba. Cruz jest w stanie poprzeć swoje słowa czynem – w październiku 2013 r., ignorując partyjnych liderów, doprowadził do government shutdown, ograniczenia funkcjonowania agencji federalnych na skutek nieuchwalenia budżetu.
Bezkompromisowość Cruza być może imponuje wyborcom, ale to właśnie ta cecha sprawiła, że do kandydatury Trumpa przekonuje się nawet partyjny establishment. Bob Dole, republikański kandydat na prezydenta w 1996 r., powiedział ostatnio w rozmowie z „New York Timesem”, że dla republikanów zwycięstwo Cruza to będzie „kataklizm”. – Nie mam zielonego pojęcia, w jaki sposób będzie on współpracować z Kongresem. Nikt go tam nie lubi – podsumował Cruza dwukrotny zwycięzca prawyborów w Iowie. Jak wyjaśnia na łamach „The New Republic” Jeet Heet, obawa w partii przed nominacją teksaskiego senatora jest taka, że dla wielu polityków będzie stanowiła sygnał, iż jest to dobry sposób na zdobycie poparcia. W ten sposób radykalne skrzydło jeszcze się umocni – konsekwencje czego trudno przewidzieć. Z tej perspektywy Trump jest bardziej do zaakceptowania; dodatkowo, nawet jeśli nie darzy sympatią partyjnych liderów, nie uważa ich za zdrajców konserwatywnych ideałów jak Cruz.
Trump stanowi dla republikanów problem z innego powodu – nieugiętej postawy względem imigrantów. W partii bardzo dokładnie zanalizowano przyczyny porażki w wyborach prezydenckich sprzed czterech lat i za jedną z nich uznano demografię, a konkretnie to, że imigranci stanowią coraz większy odsetek wyborców. Dobrym przykładem jest Kolorado, gdzie dwie dekady temu Latynosi stanowili zaledwie 8 proc. wyborców; dzisiaj jest ich dwa razy więcej, a w 2030 r. będą stanowili prawie jedną czwartą uprawnionych do głosowania. Tymczasem Mitt Romney zdobył w 2012 r. tylko 27 proc. głosów Latynosów. Jak duży jest to problem, niech świadczy fakt, że na republikańskiego kandydata postawiło wtedy 59 proc. białych wyborców, a i tak przegrał z Obamą różnicą 4 pkt proc.
Od tej pory republikanie starają się poprawić wizerunek partii i przekonać do siebie różnorodny elektorat – co wychodzi różnie. Z mieszanymi uczuciami przyjęto kampanię reklamową „Republikanie też są ludźmi”, która miała na celu skruszenie stereotypów o zwolennikach Grand Old Party (widz dowiadywał się np., że republikanie też jeżdżą samochodami z napędem hybrydowym, a nawet zdarza się im czytać „New York Timesa” – publicznie!). Wizerunek partii odmienić mieli również młodzi politycy z imigranckimi korzeniami, tacy jak były gubernator Luizjany Bobby Jindal czy senator z Florydy Marco Rubio. W 2013 r. temu drugiemu powierzono odpowiedź na prezydenckie przemówienie o stanie Unii (prezydent USA wygłasza takowe raz do roku, a następnie swoją odpowiedź przedstawia reprezentant partii opozycyjnej, co jest uznawane za duży prestiż i partyjny awans). Senator przerwał jednak swój występ na żywo i w niezgrabny sposób sięgnął po szklankę wody, co wywołało falę złośliwych komentarzy po obu stronach sceny politycznej.
Tymczasem Trump uczynił z niechęci wobec imigracji jeden z filarów swojej kampanii. Zadeklarował, że jego administracja zbuduje mur na granicy z Meksykiem. W efekcie spośród wszystkich kandydatów GOP miliarder cieszy się najmniejszym poparciem wśród Latynosów; według sondażu przeprowadzonego przez Instytut Gallupa w sierpniu ub.r. tylko 14 proc. latynoskich wyborców miało o nim pozytywną opinię. Aż 65 proc. było odmiennego zdania. W tym sensie wybory prezydenckie w 2016 r. to nie tylko wyścig o Biały Dom, ale też o przyszłość Partii Republikańskiej (w mniejszym stopniu także Demokratycznej).
Trump jest dla republikanów problemem z powodu nieugiętego stanowiska wobec imigrantów. A oni stanowią rosnący wciąż odsetek elektoratu
Trump zmniejsza dystans do Clinton, ale Rubio byłby lepszy
Jeśli prawybory w obu partiach zakończą się tak, jak wskazują obecne sondaże, w wyborach – które odbędą się 8 listopada – zmierzą się Hillary Clinton i Donald Trump. Faworytką w tej sytuacji byłaby kandydatka demokratów – w sondażach dotyczących już bezpośredniego starcia o Biały Dom wygrałaby różnicą 3–4 pkt proc. (średnia z bieżących sondaży według RealClearPolitics to 2,7 pkt proc. przewagi Clinton, według HuffPost Polster – 4,2 pkt proc.). A jeszcze przed kilkoma miesiącami, gdy wydawało się, że Trump jest tylko gwiazdą sezonu ogórkowego, w hipotetycznym pojedynku Clinton wyprzedzała Trumpa o kilkanaście punktów.
Zakładając, że nominację demokratów wywalczy była pierwsza dama, z punktu widzenia republikanów najkorzystniejsze byłoby wystawienie Marca Rubio. Według styczniowych sondaży senator z Florydy wygrywa w starciu z Clinton, choć jego przewaga jest w granicach błędu statystycznego. Szanse ma też goniący Trumpa w wyścigu o nominację republikańską Ted Cruz. Choć uchodzi za radykalnego konserwatystę, który zniechęca do siebie wyborców środka, w starciu z Clinton wypada na remis – w niektórych sondażach minimalnie wygrywa, w innych ciut przegrywa.
Kilka miesięcy temu największe szanse na pokonanie Clinton miał Jeb Bush, jednak wraz z jego osuwaniem się w wewnątrzpartyjnych sondażach zaczął też przegrywać hipotetyczny pojedynek z byłą pierwszą damą.
Poprawiają się zaś notowania Berniego Sandersa, jeśli to on stałby się kandydatem demokratów. O ile wczesną jesienią z większością poważnych kandydatów republikańskich przegrywał, teraz ma nad nimi małą przewagę.
Być może w decydującym starciu o Biały Dom zmierzy się nie dwóch, lecz trzech kandydatów, bo start w roli kandydata niezależnego rozważa były burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg. Prezydentury raczej nie wygra, ale w istotny sposób może wpłynąć na wyniki. Jeśli kandydatką demokratów będzie Clinton, to jej Bloomberg będzie odbierał głosy i wtedy zwycięzcą zostanie zapewne kandydat republikanów (w tym Trump). Ale jeśli na miejscu Clinton byłby Sanders, Bloomberg mu nie zaszkodzi i lewicowy senator wygrywa w każdej konfiguracji. Bartłomiej Niedziński.