Ani Mateusz Morawiecki, ani Paweł Szałamacha nie planowali kariery związanej z ekonomią i polityką. Ale to właśnie im powierzono kluczowe resorty gospodarcze. Trudno o mniej podobne osoby niż dwaj kluczowi w nowym rządzie ministrowie od spraw gospodarczych.
/>
/>
Mateusz Morawiecki, wicepremier oraz szef resortu rozwoju, to były prezes wielkiego banku i przedstawiciel finansowej elity. Paweł Szałamacha, minister finansów, wcześniej kierował think tankiem, który stał się programowym zapleczem PiS. Jednak nietrudno wskazać cechy, które ich łączą. Obaj są poza głównym nurtem polityki i nie są pupilami PiS-owskiego aktywu. Za to cieszą się dużą estymą władz partii. Na tyle dużą, że to im powierzono kluczowe resorty gospodarcze. A to od gospodarki, jak zwykł mawiać nowy szef Ministerstwa Rozwoju, wszystko się zaczyna.
Obu łączy jeszcze jedno: przeszłość. Żaden z nich nie planował kariery związanej z ekonomią i polityką. Gdyby na początku lat 90. powiedzieć absolwentowi historii, że kiedyś będzie święcił sukcesy w bankowości, a potem zostanie głównym strategiem gospodarczym rządu, to pewnie by nie uwierzył. Tak jak młodszy od niego o rok absolwent prawa, dziś minister finansów.
Bankowiec
Mateusz Morawiecki zaczynał studia pod koniec PRL. Nastoletni, a już represjonowany opozycjonista, członek nieprzejednanej wobec komunistów Solidarności Walczącej, którą założył jego ojciec Kornel, działacz NZS. Pierwszy kierunek studiów to historia – Morawiecki liczył się z tym, że PRL będzie trwał, a chciał zostać nauczycielem. Temat pracy magisterskiej: „Geneza i pierwsze lata Solidarności Walczącej”.
Ale komunizm upadł, Morawiecki skończył historię i poszedł w biznes. Jeszcze podczas studiów założył spółkę Reverentia, a jego wspólnikiem został Zbigniew Jagiełło, dziś prezes PKO BP. Po zostaniu magistrem w 1992 r. zdecydował się na karierę menedżera. Na wrocławskiej politechnice uzyskał dyplom Business Administration, a na tamtejszej Akademii Ekonomicznej zrobił MBA. Potem wyjechał za granicę na podyplomowe studia z prawa europejskiego i ekonomiki integracji gospodarczej na Uniwersytecie w Hamburgu oraz Master in Advanced European Studies na Uniwersytecie w Bazylei. – Śmialiśmy się wtedy, że został magister Europa. Studia w Szwajcarii skończył z wyróżnieniem: był pierwszy z ekonomii i trzeci z prawa. A przecież jak został magistrem historii, to nie znał nawet niemieckiego. Po uzyskaniu zagranicznych dyplomów dostał propozycję pracy od Amerykanów. Ta oferta wówczas była zawrotna, ale wrócił do kraju i poszedł do pracy w strukturach europejskich – opowiada z dumą Kornel Morawiecki. Nic dziwnego, że Mateusz, który przy okazji napisał podręcznik „Prawo europejskie”, trafił do Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej, gdzie został zastępcą dyrektora departamentu negocjacji akcesyjnych.
Wtedy zbliżył się do polityki – został radnym w dolnośląskim sejmiku. I przy okazji trafił do Banku Zachodniego. Początkowo był doradcą prezesa zarządu Banku Zachodniego do spraw trade finance i kontaktów międzynarodowych, następnie dyrektorem banku, a po połączeniu Banku Zachodniego i Wielkopolskiego Banku Kredytowego został w 2001 r. członkiem zarządu Banku Zachodniego WBK.
– Bank był zarządzany wtedy przez grupę dawnego układu. Gdy Mateusz był w zarządzie i ta grupa podejmowała decyzje, które synowi wydawały się niekorzystne dla banku, to zgłaszał votum separatum. Oczywiście sam nie był w stanie zablokować zmian, ale właściciele – Irlandczycy – obejrzeli papiery i zobaczyli, co to za chłopak, co zgłasza weto do decyzji, które okazywały się nietrafione. To dało mu wielki atut i m.in. dzięki temu został prezesem banku. To pokazuje, że warto stawiać na swoim – opowiada Kornel Morawiecki. I tak w maju 2007 r. Mateusz Morawiecki został prezesem zarządu Banku Zachodniego WBK
Wtedy BZ WBK był średniakiem. Z aktywami na poziomie 41,3 mld zł daleko za liderami rynku, jak np. PKO BP (108,6 mld zł). W ciągu kilku lat BZ WBK stał się trzecim co do wielkości bankiem uniwersalnym w kraju, jego aktywa w 2014 r. wynosiły 121,6 mld zł. Nie wynikało to jednak z organicznego wzrostu banku, a stało się trochę przypadkiem, bo rola prezesa Morawieckiego nie była w tym procesie kluczowa. Wzmocnienie banku to skutek działań właścicieli: najpierw irlandzkiej grupy AIB, która w 2010 r. sprzedała bank hiszpańskiej grupie Santander, potem hiszpańskiego akcjonariusza, który w 2012 r. przejął od belgijskiego KBC polski Kredyt Bank i połączył go z BZ WBK.
Trzeba jednak przyznać, że Morawiecki jako prezes BZ WBK potrafił zwrócić na siebie uwagę. W 2008 r. w imieniu BZ WBK zainicjował debatę w Związku Banków Polskich w sprawie niebezpiecznie – jego zdaniem – rosnącej sprzedaży kredytów walutowych. W połowie września 2008 r. wysłał do szefa Komisji Nadzoru Finansowego Stanisława Kluzy list, w którym ostrzegał przed skutkami nadmiernego wzrostu akcji kredytowej w obcych walutach. Nawoływał w nim do stworzenia dodatkowych norm ostrożnościowych, które „ograniczałyby niewłaściwe, naszym zdaniem, praktyki na rynku sprzedaży kredytów hipotecznych”.
Inny przykład to zachowanie prezesa Morawieckiego po wybuchu światowego kryzysu finansowego. Szef BZ WBK zapowiedział, że cięcia, jakie są niezbędne, by bank przetrwał, dotkną też jego wynagrodzenie, umówił się również z pracownikami, że nie będzie zwolnień. Słowa dotrzymał, także w sprawie pensji. Jego wynagrodzenie w 2009 r. było niższe o 17 proc. niż rok wcześniej, czyli ok. 300 tys. zł rocznie.
W 2010 r. trafił do Rady Gospodarczej premiera Donalda Tuska, którą kierował Jan Krzysztof Bielecki. Jak członek rady zdążył wziąć udział w wypracowaniu trzech ważnych spraw. Pierwszą, która nie weszła w życie, była ustawa o nadzorze właścicielskim. Jak opowiadają członkowie rady, Morawiecki był bardzo zaangażowany w te prace. Było to związane z następującą właśnie zmianą koncepcji prywatyzacji. Chodziło to, by nie sprzedawać już dużych podmiotów państwowych i zwłaszcza w sektorze finansowym pilnować ich rodzimego charakteru. Ustawa miała przy okazji znacząco podnieść jakość przedstawicieli Skarbu Państwa we władzach firm z udziałem państwowego kapitału. Jak to bywa w takich przypadkach, projekt wypracowany przez ekspertów był na tyle dobry, że w Sejmie zgodnie zastopowali go politycy PO i PSL, bojący się utraty możliwości bezpośredniego wpływu na nominacje.
Kolejna rekomendacja dotyczyła tego, co zrobić, by polepszyć pozycję Polski w rankingu „Doing Bussines”, będącym wyznacznikiem łatwości prowadzenia działalności gospodarczej. – To był jego konik, kombinowanie, co zrobić, by Polska awansowała. I jak porównamy pozycję dzisiejszą z ówczesną, to widać, że pomysły rady dały dobre efekty – mówi jeden z członków rady.
Ale rada dokonała jeszcze jednej rzeczy: rozstrzygnęła wewnątrzrządowy spór dotyczący OFE między minister pracy Jolantą Fedak i ministrem finansów Jackiem Rostowskim a ministrem Michałem Bonim. – Na wszystkie posiedzenia przychodził dobrze przygotowany i, co ważne, miał także dużą wiedzę o sprawach społecznych – opowiada Aleksandra Wiktorow, także członek rady. Po raz pierwszy od 1999 r. ciało eksperckie zaczęło analizować, jak w praktyce działa reforma emerytalna. Wnioski były niepokojące – system był niewydajny i kosztowny. Akurat to drugie bardzo zyskało na znaczeniu, bo trwał światowy kryzys i rząd musiał się zastanawiać, czy ciąć wydatki i podnosić podatki. Z tego, co pamiętają członkowie rady, Morawiecki nie był przeciwnikiem zmian. W efekcie po raz pierwszy zmniejszono składkę do OFE, co otworzyło drogę do późniejszych, znaczniej bardziej radykalnych zmian.
Kryzys był właściwym momentem, zaś Rada Gospodarcza dobrym miejscem do obserwacji tego, jak padają utarte schematy myślenia o gospodarce obecne w polskiej polityce od kilkunastu lat: że kapitał nie ma narodowości, że jedynym lekarstwem dla gospodarki jest prywatyzacja majątku państwa i puszczenie tego procesu na żywioł. Okazywało się, że sztuką jest inteligentne i efektywne zarządzanie majątkiem państwowym, szukanie w nim efektywności i napędu dla gospodarki. Dla prezesa dużego banku z zagranicznym właścicielem te spostrzeżenia nie były nowością, ale pokazywały, jak zmienia się polityczna rzeczywistość.
Sukcesy zawodowe Morawieckiego i udział w radzie sprawiły, że zaczął być brany pod uwagę w politycznych układankach. Gdy Donald Tusk zaczął się rozglądać w 2013 r. za następcą Jacka Rostowskiego, to jedną z osób branych pod uwagę był właśnie Morawiecki. Ale ostatecznie strony się nie porozumiały. – Do jakiegoś rządu powinien trafić, bo na ministra się nadaje. Wtedy odmówił, widocznie warunki, które oferowała mu PO, wydawały mu się niewystarczające. Jemu nie chodzi tylko o bycie ministrem. Chodzi mu to, by pełniąc funkcję, mieć realny wpływ na rzeczywistość i móc zmieniać życie Polaków. Widocznie doszedł do wniosku, że tego nie będzie mógł zrobić z Platformą – mówi ojciec wicepremiera.
Możliwe, że nie palił się wówczas do ministerialnej posady, bo był już po słowie z PiS. Morawiecki znał się z posłanką PiS Aleksandrą Natalli-Świat (zginęła w katastrofie smoleńskiej), potem utrzymywał kontakt z wiceprezes PiS Beatą Szydło. – Są po imieniu, widać, że znali się wcześniej – zauważa jeden z polityków PiS. Jak podkreśla Piotr Gliński, nowy minister kultury, Morawiecki jest współautorem gospodarczego programu PiS, a wśród posłów tej partii można nawet usłyszeć, że pomagał przygotować koncepcję podatku bankowego. Ciepło o nim prezesowi mówił także Adam Lipiński, prawa ręka Jarosława Kaczyńskiego, który znal ojca bankowca.
– Nie byłem zaskoczony, gdy okazało się, że jest na liście kandydatów do najważniejszych stanowisk w państwie. O tym mówiło się od dawna i z tego, co słyszałem, Jarosław Kaczyński bardzo go ceni. Prezes uważnie śledził dokonania Mateusza Morawieckiego i jego koncepcje – mówi Ryszard Czarnecki. Choć jego kandydatura ma w partii sporo przeciwników, którzy z powodu jego działalności w Radzie Gospodarczej Tuska zarzucają mu, że jest człowiekiem Jana Krzysztofa Bieleckiego, czy też wskazują, że jako były prezes dużego banku z zagranicznym kapitałem nie będzie wobec tych instytucji krytyczny.
Osobną grupę jego przeciwników stanowią politycy PiS związani ze SKOK-ami, którzy traktują bankowców jako konkurencję. – Ale ta krytyka ze strony skokowców na nikim nie zrobiła wrażenia. Gdy formowano rząd, nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił, że prezes kwestionuje jego kandydaturę – zauważa jeden z posłów PiS. Więcej – niekwestionowane kompetencje wicepremiera powodują, że jest on mocnym atutem nowego rządu. Bo jest wiarygodny dla przedstawicieli rynków finansowych, co wobec kampanijnych zapowiedzi PiS i ekspansywnych planów wydatkowych jest istotne.
To nie oznacza, że wszyscy rozumieją decyzję Morawieckiego o wejściu do rządu Beaty Szydło. – Dlaczego przekroczył Rubikon? – zastanawia się jeden z analityków finansowych.– Rozmawiałem z nim. Chodziło mu o możliwości działania, o to, czy faktycznie będzie miał wpływ na gospodarkę, m.in. przez spółki Skarbu Państwa – mówi o dylematach nowego wicepremiera Kornel Morawiecki.
Przy ocenie szefa resortu rozwoju w cień odchodzą linie podziału na Polskę solidarną czy liberalną. Morawiecki często określany jest jako państwowiec, ale zgodnie ze swoim zawodowym profilem – podstawą państwa jest dla niego gospodarka. A ta, według niego, stoi przed historycznym wyzwaniem. Jak w XVI w. czy XVII w. mamy niekorzystną strukturę handlu zagranicznego, czyli eksportujemy towary o niskiej wartości dodanej (półprodukty), a sprowadzamy wysoko przetworzone. Co prawda instytucje współczesnej Rzeczypospolitej nie pogrążają się w rozkładzie, jak Pierwszej przed rozbiorami, lecz gospodarczo jesteśmy na zakręcie, ciąży nad nami widmo gospodarki peryferyjnej. To, czy uda się z tego zakrętu płynnie wyjść, zależeć będzie od tego, czy uda się w końcu generować większe oszczędności, z których można finansować inwestycje. Odchodząc przy tym od konsumpcji na kredyt.
– Potrzebujemy silnej gospodarki, bo od niej zaczyna się silna edukacja, silna armia. Wszystko, co sobie zażyczymy. A silna gospodarka musi polegać na budowie polskiego innowacyjnego kapitału – powiedział ostatnio Morawiecki podczas wystąpienia na Kongresie Obywatelskim (to płaszczyzna debaty o najważniejszych polskich sprawach organizowana przez Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową), którego jest współzałożycielem. I bardziej ekspansywna polityka gospodarcza ma być zasadniczą zmianą w gospodarczej ideologii tej ekipy w porównaniu z poprzednią, która broniła Polski przed skutkami kryzysu. Nacisk ma zostać położony na pobudzenie inwestycji i przedsiębiorczości w taki sposób, by Polska przeszła jakościową przemianę, unikając pułapki średniego dochodu.
– Największe sukcesy na świecie osiągają kraje, które potrafią zrównoważyć konsumpcję oszczędnościami i inwestycjami w coraz bardziej nowoczesne mechanizmy wzrostu gospodarczego – podkreślał kilka dni temu nowy wicepremier.
Analityk
Paweł Szałamacha, rocznik 1969, jest tylko o rok młodszy od Morawieckiego. Choć skończył prawo, to początek jego gospodarczej biografii łatwo określić – w młodości należał do Unii Polityki Realnej Janusza Korwin-Mikkego, pisywał do związanego z nią tygodnika „Najwyższy Czas” i był ekspertem Centrum im. Adama Smitha. Jednocześnie, jako prawnik w kancelarii Clifford Chance, brał udział w obsłudze procesów prywatyzacyjnych.
Ale postanowił założyć think tank i tak w 2003 r. powstał Instytut Sobieskiego. – Był jego kołem zamachowym. To on zebrał ludzi, to on wykreował markę instytutu. W którymś momencie zaczęły się działania zwrotne, jego atutem stawał się zasób ludzi, z którymi pracował – zauważa Maciej Rapkiewicz, ekspert instytutu, wcześniej członek jego władz.
Choć w kampanii 2005 r. PiS przeciwstawiał Polskę solidarną Polsce liberalnej, po wyborach nie przeszkodziło to partii Kaczyńskiego w pragmatycznej zmianie frontu. Szałamacha, prawnik o liberalnych poglądach na gospodarkę, trafił do resortu skarbu, w którym został podsekretarzem, a później sekretarzem stanu. – Bardzo dobrze wykształcony, pracowity, z postawą służby. Przygotował plan rozwiązania sporu z Eureko o PZU. Wielka szkoda, że nasi następcy z niego nie skorzystali, bo budżet zaoszczędziłby kilka miliardów złotych – opowiada jego ówczesny zwierzchnik Wojciech Jasiński.
Prywatyzacja PZU, dokonana za rządów AWS, okazała się jedną z większych i kosztowniejszych pomyłek prywatyzacji. Szałamacha proponował uznanie umowy z Eureko za nieważną oraz chciał wywrzeć presję na zagranicznym udziałowcu PZU, by ten pozbył się akcji w polskim ubezpieczycielu bez wypłaty odszkodowania. Choć ten węzeł gordyjski przecięła w końcu PO (spór z państwa z Eureko trwał kilka lat), choć politycy tej partii twierdzą, że ich pomysł był lepszy od planów, to podkreślają, że był on dobrze przygotowany podczas posiedzeń sejmowych komisji.
Z początków politycznej kariery Szałamachy pochodzi anegdota, że w czasie gdy był wiceszefem Skarbu Państwa, w resorcie doszło do czystki. Kierownictwo resortu skarbu zgromadziło dyrektorów departamentów poprzedniej ekipy w jednej z sal resortu. Drzwi zamknięto na klucz i dyrektorzy i ich zastępcy mieli wręczane wypowiedzenia przez dyrektor generalną. Drzwi zamknięto, by się upewnić, że dyrektorzy nie uciekną przed wręczeniem zwolnienia. Choć jego współpracownicy uważają, że tak naprawdę jest zupełnie innym szefem. Dlatego ta historia kontrastuje z tym, jakim był szefem Instytutu Sobieskiego. – Wytyczał główne kierunki. Mało ingerował w kwestie operacyjne, zostawiał dużo swobody – opisuje jego styl Rapkiewicz.
Dobre oceny jego pracy zaważyły też na tym, że założony przez niego Instytut Sobieskiego stał się na tyle ważnym zapleczem PiS, że to tam przygotowano założenia polityki rodzinnej tej partii w 2007 r. Po wyborach w 2007 r. PiS trafił do opozycji, lecz instytut nadal był jednym z ważniejszych ośrodków partii. Na tyle mocnym, że Szałamacha został zaproszony na listy wyborcze PiS w 2011 r.: startował z pierwszego miejsca w okręgu pilskim i z pierwszym wynikiem zdobył tam mandat. Ta sztuka nie udała się już w ostatnich wyborach – nie udało mu się zostać posłem, choć w Poznaniu wspierała go Beata Szydło.
Wyborcze perypetie Szałamachy wynikają zapewne też z tego, że nie jest on politykiem wiecowym, ma raczej przymioty analityka. – Merytoryczny. Jeśli bierze się do jakiegoś tematu, to potrafi go zgłębić i jest kreatywny, jeśli chodzi o szukanie rozwiązań. Jest bardzo dobrym ekspertem, natomiast znam bardziej wylewne osoby – opowiada Rapkiewicz.
Działalność Szałamachy i jego instytutu jest dla PiS bardzo ważna. Instytut od kilku lat organizuje coroczny cykl konferencji i debat pod hasłem „Polska Wielki Projekt”. Celem jest debata nad wyzwaniami rozwojowymi: od polityki gospodarczej, energetycznej przez społeczną, po kwestie idei. Kongres stał się pomostem do różnych środowisk eksperckich, jego uczestnikami byli m.in. specjalista ds. bezpieczeństwa Zbigniew Rau, były wiceminister spraw wewnętrznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, ekonomista Ryszard Bugaj, dawny szef Unii Pracy, i sędzia Trybunału Konstytucyjnego prof. Marek Zubik, wybrany przez Sejm zdominowany przez PO. Z drugiej strony w obradach uczestniczyli politycy PiS, w tym spora część nowego rządu: premier Beata Szydło, wicepremierzy Piotr Gliński i Mateusz Morawiecki, ministrowie Anna Streżyńska, Marek Gróbarczyk czy ministrowie prezydenccy Krzysztof Szczerski i Paweł Soloch.
Paweł Szałamacha miał też wkład w wypracowanie programu PiS. Słynne dziś inicjatywy jak podatek bankowy czy od supermarketów pojawiały się już kilka lata temu – miał w tym swój udział. Były prezentowane w 2013 r. na Forum Ekonomicznym w Krynicy. Wówczas PiS miał też pomysł trzeciej stawki PIT, z którego wycofał się w tegorocznej kampanii. Koncepcję tego podatku przygotowali eksperci współpracujący z Szałamachą – być może teraz będzie chciał wrócić do tego pomysłu.
Dlatego Szałamacha w kwestiach ekonomicznych stał się ekspertem dla Beaty Szydło. – Jeśli miała jakiś problem w kwestiach finansowych, konsultowała się z nim – mówi nam jeden z posłów PiS. O tym zaufaniu ze strony wiceprezes PiS, a obecnej premier, świadczyło m.in. to, że w trakcie kampanii to on przygotował poprawki do ustawy o frankowiczach. Stąd już była prosta droga do rządu. – U nas, w PiS, pozycja polityczna zależy od kompetencji, a jego są takie, że pewnie będzie jednym z najlepszych ministrów – mówi o pozycji Szałamachy w partii Wojciech Jasiński, obecnie szef sejmowej komisji finansów publicznych.
Pytanie, czy sobie poradzi z kierowaniem resortem. – Jest trudny, ma swój świat. Ma nieprawdopodobny mózg, choć nie wiem, czy potrafi pracować z dużymi zespołami ludzkimi. Ale jako minister ma raczej wytyczać cele, niż współpracować z innymi. To człowiek wieloprofilowy, jeśli chodzi o kompetencje, to prawnik, rozumie finanse publiczne, kwestie własnościowe. Ma wprowadzać zmiany uszczelniające system podatkowy, może jako prawnik będzie w tym dobry – mówi nam z kolei osoba związana z PO.
Nasi rozmówcy zwracają uwagę na jeszcze jedno: poglądy gospodarcze ministra finansów wyraźnie się zmieniły. Choć był związany ze środowiskami liberalnymi, to dziś nie chce zostawiać wszystkiego niewidzialnej ręce rynku – to państwo ma dawać impuls do zmian w gospodarce. Jak to miałoby w praktyce wyglądać? Państwo powinno preferować rodzime firmy przy zamówieniach publicznych. Inny pomysł to odpowiednie sterowanie strumieniami pieniędzy budżetowych, które już dziś – w różnej formule – trafiają do sektora przedsiębiorstw. Choćby przez refundację leków – bo nikt przecież nie powiedział, że refundowane muszą być produkty zagranicznych firm farmaceutycznych.
Państwo powinno też – przy wykorzystaniu specjalnie w tym celu stworzonych instytucji – promować inwestycje w produkcję określonych dóbr. Taka państwowa spółka mogłaby stać się współinwestorem, a na jej wsparcie mogliby liczyć przede wszystkim mali i średni przedsiębiorcy, czyli firmy z polskim kapitałem. A priorytet miałyby projekty uruchomienia produkcji towarów, których jak dotąd na krajowym rynku się nie wytwarza.
Maciej Rapkiewicz mówi, że zmiana w poglądach Szałamachy – od klasycznych liberalnych do bardziej etatystycznych – następuje już od pewnego czasu. – Dziś pan Paweł nie jest typowym liberałem, dostrzega stronę społeczną – konkluduje Rapkiewicz.