Gdy dzieją się rzeczy ważne, lud wylega na agorę, by dyskutować, myśleć, wygłaszać argumenty, obrzucać się inwektywami, brać się za łby. Takie jest odwieczne prawo historii i tak też się stało po zamachach w Paryżu. Na agorze w wersji 2015, czyli Facebooku i Twitterze, momentalnie rozległy się szum, tumult, wrzawa. Jeden krzyczał: „Czy widzicie wreszcie, lewaki nieszczęsne, że nieszczęście i bomby na Europę sprowadzacie?”.
Karolina Lewestam etyk, Boston University i Uniwersytet Warszawski / Dziennik Gazeta Prawna
Drugi pisał: „Ty ksenofobie żałosny, to przed tą bombą właśnie uchodźca ów ucieka” (załączony werset z Koranu o pokoju). I tak rozmowa się toczy, nie po to, by się zgodzić, ale by opinię własną lepiej wykształcić, inteligentniej przyłożyć przeciwnikowi, odnaleźć kolejne argumenty na słuszność własnych tez. Proces to zasadniczo chwalebny, bo choć nie kończy się zgodą, to przynajmniej samopoznaniem, a to już zawsze coś, zwłaszcza w kulturze tak narcystycznej jak nasza, gdzie rzeczywista komunikacja jest poniekąd rodzajem zdrady samego siebie. Uwagę moją jednak przyciągnęło tym razem coś innego, nie tyle tłum, nie tyle dyskusja, ile sam rynek, sama infrastruktura demokratycznej wymiany myśli. Wnioski z obserwacji są dość ponure, ale zacznijmy od początku. A konkretnie od flagi.
Fraternité
Facebook na zamachy zareagował błyskawicznie. Przebywający w Paryżu automatycznie dostawali zapytanie o bezpieczeństwo; wystarczyło kliknąć „I’m OK” na telefonie, by za jednym zamachem uspokoić wszystkich fejsbukowych znajomych. A już po chwili pojawiła się też możliwość przykrycia zdjęcia profilowego francuską flagą. Po co? Po cokolwiek. Każdy użył flagi zgodnie z potrzebą ducha. Jeden dlatego, że zrobili to inni, drugi w celu promocji własnej rzekomej empatii. Trzeciego targał żal i rozpacz, więc użył flagi z ekspresyjnej bezsilności; demokraci dnia dzisiejszego są bowiem tragicznie przykuci do biurowych krzeseł i w chwilach żałoby, by przetrwać, muszą się chwytać oferowanych im hurtowo mikrorytuałów. Najczęściej jednak mówiono o solidarności – „Dziś wszyscy jesteśmy Francuzami”. I byliśmy, jak widać było na załączonych obrazkach, wszyscy jak byk niebiesko-biało-czerwoni. A ponieważ nic tak moralnie nie uspokaja, jak choćby pozór jedności, wszyscyśmy się troszeńkę uspokoili.
Égalité
Ten uspokajający trend trwał może godzinę, może dwie; po krótkim czasie flaga stała się bowiem celem ataków. „No dobrze, Paryż, rzeczywiście tragedia. A czy ktoś wie, co się właśnie stało w Bejrucie? Gdzie jest flaga Libanu?” – pytał ten czy ów. I rzeczywiście, przecież niewiele wcześniej na targu w Bejrucie zamachowcy Państwa Islamskiego zdołali zabić 43 osoby i zranić 240 innych, a Facebook jako firma nie zareagował wcale. Fala pytań narastała, trend się wzmacniał i po chwili na nierówne traktowanie zamachów przez media społecznościowe zaczął się oburzać cały świat. Mój Facebook na przykład rozjarzył się statystykami śmierci z rąk zamachowców, z których wynika, że Europa wciąż jest wprost nieprzyzwoicie bezpieczna – czy Dolina Krzemowa to aby rozumie? Narzekania na wybiórczość w traktowaniu ludzkiego cierpienia płynęły nieprzerwanym strumieniem. Użytkowniczka Twittera z Libanu Sonya Sabbah pisze na przykład: „Hej, Zuckerberg, jesteśmy małym krajem, tuż obok Syrii i Palestyny!”. Inny użytkownik, Sari al-Khalili mówi: „Za pomocą Facebooka można ogłosić, że jest się bezpiecznym, ale tylko w Paryżu – nie w Bagdadzie, Damaszku, Gazie czy w Bejrucie”. Takich twittów były tysiące; przytaczano wszystkie zamachy z ostatnich lat, przypominano liczbę syryjskich ofiar. Podchwyciły to media i już po chwili od Al-Dżaziry przez Vox po media mniej poważne, takie jak StepFeed, wszyscy pisali o tym, że różnica w reakcji na zamachy w Bejrucie i w Paryżu pokazuje skorumpowany zachodocentryzm, jest świadectwem tak niedouczenia, jak i zaścianku moralnego, wyraża mentalność pod tytułem „za moimi granicami choćby potop”. Przykład krótkowzroczności Facebooka używany był szeroko. Na Twitterze te narzekania ilustrowano często cytatem z wypowiedzi libańskiego doktora Elie Faresa: „Kiedy umierali moi ludzie, żaden kraj nie rozświetlał swych budowli w kolorach libańskiej flagi. Kiedy umierali moi ludzie, świat nie pokrył się żałobą. Ich śmierć była nieistotnym błyskiem w cyklu międzynarodowych wiadomości, czymś, co się zwyczajnie dzieje w TAMTYCH częściach świata”. Czemu przywdziałeś francuską flagę, użytkowniku? Czyż każde życie ludzkie nie jest tyle samo warte? Czy życie paryżanina jest ważniejsze od życia Syryjczyka, Libańczyka, Irakijczyka?
Człowiek, oczywiście, nie jest z kamienia i dobry argument niekiedy potrafi rozpoznać, nawet w trakcie obrzucania się błotem na agorze. Zawstydziliśmy się więc nieco my, spod swoich trójkolorowych flag i rozpoczęliśmy obronny proces samouzasadniania. Jedna osoba porównała fejsbukowe „oflagowywanie” się do kondolencji składanych przyjaciołom – czy w obliczu tragedii rodzinnej przemówienie na stypie należy rozpocząć od tego, że innym umarło więcej bliskich, mąż znajomej ma właśnie ciężkiego raka, więc hej, nie przesadzajmy z tą żałobą? Ja sama broniłam się, mówiąc o przyrodzonej partykularności żałoby i współczucia. Mam przyjaciół z Paryża, byłam w Paryżu, czytam francuskie książki – to wszystko fakty nieważne, kosmiczne przypadki, zrządzenia losu, ale to takie właśnie przypadki zarządzają logiką emocji. Kazać emocjom rozciągnąć się zbyt daleko za granice tej przypadkowości to skazać się na moralny paraliż. Czy wołanie o sprawiedliwość może być użyte jako bat na smutek i żal? Ktoś inny prosił, by skończyć z ideologizacją fejsbukowej flagi. Bo czy, korzystając z niej, faktycznie deklaruję nieistotność bejruckich ofiar? To tak, jak powiedzieć, że czyjaś radość z triumfu praw osób homoseksualnych w USA jest zniewagą dla gejów z Rosji – podczas gdy emocje i globalne cele aktywizmu są tutaj całkowicie rozłączne. I tak sobie gadaliśmy, ale i tak czuliśmy, że jednak coś nam się może moralnie poślizgnęło, że może ciut zbyt szybko się oflagowaliśmy. I w tej dyskusji na Facebooku i Twitterze o tym, kto ma flagę, a kto nie, i czyja to flaga, a czyją flagą być powinna, kompletnie uciekł nam zupełnie inny wątek, wątek tak naprawdę najważniejszy.
Liberté?!
A mianowicie taki: Facebook to korporacja, i to korporacja przez duże K. To prawda, nie pracują tam panowie w garniturach. Facebook, Twitter i inne „krzemowe” firmy ciągle udają start-upy: pozwalają przyprowadzać do pracy psy, mają pokoje z klockami Lego i perkusją, na lunch można się tam napić organicznych koktajli z mango i jarmużu. Ale to korporacja taka sama, jak każda inna firma z Wall Street, cóż z tego, że szefem interesu jest tam rudawy chłopak w bluzie z kapturem, a finansami zajmuje się jakże sympatyczna feministka? Korporacja, jak to ma w zwyczaju, dba o interesy udziałowców. To nie zarzut, tak po prostu jest. Pomińmy na moment fakt, że priorytetyzacja tragedii francuskiej jest dla Facebooka całkowicie biznesowo racjonalna, bo przecież większość przychodów firmy pochodzi z Zachodu, a nie na przykład z Libanu. Zadumajmy się natomiast nad tym, że oto cała masa ludzi mniej lub bardziej inteligentnych, a przynajmniej publicznie aktywnych, właśnie poświęciła setki światłowodogodzin na dyskusję pod tytułem „Czy Facebook jest fair”. I nie „fair” tak, jak to korporacja powinna być fair (nie zwalnia kobiet w ciąży, przestrzega prawa podatkowego), ale fair tak, jak fair powinna być instytucja zaufania publicznego.
„Zdjęłam francuską flagę ze swojego profilu, kiedy zdałam sobie sprawę, że Facebook nie zaoferował flagi libańskiej” – pisze na przykład moja znajoma z Norwegii. To osoba niezwykle inteligentna, aktywistka. Jest doktorem filozofii, wykładowcą uniwersytetu, naukowo zajmuje się pojęciem suwerenności państw w ramach instytucji międzynarodowych. A ja i cała masa innych ludzi z nią o tym dyskutujemy i nikt z nas nie rozumie, że ta dyskusja jest sama w sobie szkodliwa dla demokracji i dla jakiejkolwiek suwerenności politycznej. Dlaczego? Bo oto w dyskusji o niesprawiedliwości Facebooka niezauważenie przemyka się pewne głębokie założenie, a mianowicie to, że to Facebook gwarantem sprawiedliwości być powinien. – Serio? – może powiedzieć ktoś rozsądniejszy – Facebook ci nie zaoferował flagi libańskiej? A jakie to ma znaczenie, gdy flaga libańska jest na wyciągnięcie wyszukiwarki, oddalona od ciebie na rzut Google? Czyli jak, samodzielnie wstawiona flaga nie będzie miała znaczenia politycznego, mieć takowe będzie tylko flaga zaoferowana odgórnie przez Facebooka?

Walczymy o to, by komercyjne medium lepiej reprezentowało naszą moralność i politykę, zamiast podawać w wątpliwość jego zdolność do takiej reprezentacji w ogóle. Nasza sprawiedliwość stała się zakładnikiem sprawiedliwości Facebooka

Zauważmy, że produktem ubocznym całej tej dyskusji, pozornie wymierzonej przeciwko Facebookowi, jest właśnie legitymizacja Facebooka jako platformy, która powinna zapewnić aksjologiczne przewodnictwo, która ma moc ustalania ram politycznej moralności. Jeśli krzyczę, że władze miasta nie naprawiły dziur na drodze, to znaczy, że zakładam, iż to one właśnie zrobić to powinny, prawda? Oto więc Facebook staje się więcej niż agorą, bo zakładamy, że już nie można być fair samemu, nie można być sprawiedliwym na własne konto, prawdziwa sprawiedliwość może się stać tylko za jego pośrednictwem i poparciem. Kto by sam łatał drogowe dziury, kiedy są od tego instytucje? Walczymy więc nagle o to, by komercyjne medium lepiej reprezentowało naszą moralność i politykę, zamiast podawać w wątpliwość jego zdolność do takiej reprezentacji w ogóle. Nasza sprawiedliwość stała się zakładnikiem sprawiedliwości Facebooka. Cui bono? Korporacji. Korporacji, która niedługo będzie nie tylko zarządcą szalonej ilości danych, ale i kształtującym wartości aktorem politycznym. Facebook oczywiście, zgodnie z własnym interesem, nie tłumaczy się gęsto, tylko szykuje przeróżne flagi na wypadek kolejnych zamachów. Nie co dzień dostaje się w prezencie status zarządcy sprawiedliwością. „Hej, Zuckerberg, jesteśmy małym krajem, tuż obok Syrii i Palestyny!” – pisała internautka z Libanu. Czemu nie twittuje do Obamy, ja się pytam? Czemu nie dostał jej koordynatów Ban Ki-moon?
W obliczu tragedii takich jak te w Bejrucie czy w Paryżu najważniejsze jest pojmać sprawców, pomóc ofiarom, zapobiec kolejnym zamachom. A potem to przedyskutować, przemielić, wymienić się opiniami i wziąć się za łby. Ale pamiętajmy, że pod gwarem agory, pod zgiełkiem wzburzenia, w harmidrze krzyku i rozmów dzieją się inne procesy i rozdają się inne karty. I może za kilka, może kilkanaście lat uda się wreszcie wypędzić z Waszyngtonu znienawidzonych lobbystów z Wall Street. Ale zamiast nich pewnie pojawią się tam chłopcy w bluzach z kapturem, równie głodni zysku, choć z moralną legitymizacją od nas w kieszeni. Legitymizacją daną nie tyle z zaufania, ile przez nieuwagę, przez nawyk i bezmyślność. Nie będzie to już pewnie Zuckerberg, tylko ci, którzy przyjdą po nim, może mniej sympatyczni, może o innych przekonaniach. Będą zarządzać nie tylko złotem, ale też sprawiedliwością. A my, rzucając w siebie porcjami znaków w liczbie 140, nawet nie zauważymy, że na agorze jest policja.