Niedawno wpadła mi znów w ręce stara książka. To znaczy nie tak stara jak na przykład „Krytyka praktycznego rozumu” Kanta, która ma lat dwieście z okładem, i nie tak stara jak, powiedzmy, „Państwo” Platona, które niedługo będzie miało lat 2300.
Moja książka ma niecałe 30 lat, ale tak naprawdę to jest już starsza niż Kant i Platon razem wzięci. Litery się bowiem starzeją w różnym tempie, gazeta z wczoraj jest stara dziś, bywa że pięcioletnia powieść błaga, by ją postawić na półce spokojnej starości. A dzieła, które załapią się do Wielkiego Kanonu, mogą odetchnąć z ulgą i, leżąc do góry brzuchem poza czasem, czekać sobie na kolejne reinterpretacje. Moja książka na synekurę w kanonie miała poniekąd szansę: była głośna, dobra, ostentacyjnie czytali ją w tramwajach studenci. Dziś jednak nie da się ukryć, ma zmarszczki, siwe włosy i myśli o kupnie laski, a jest to „Przygodność, ironia, solidarność” Richarda Rorty’ego.
Jaka jest prawda o człowieku? – pyta Rorty i odpowiada, że to źle postawione pytanie. Możemy naukowo zbadać na przykład nasze mitochondria, ale nie damy rady porządnie ustalić, co jest moralne, co jest wartościowe, jaka polityka jest dobra, a jaka zła, jakie zwierzęta trzymać w domu, a jakie jeść. Kiedyś, owszem, myśleliśmy, że się da – było to wtedy, gdy mówiono, że Bóg człowieka zaprojektował w sposób, który ma jakiś głębszy sens. Od dawna jednak mamy w tym temacie symfonię opowieści, jedna z drugą rewolucja francuska potrafi z dnia na dzień wywrócić odwieczny system na nice, dobry manifest o świcie potrafi posłać pół Europy do broni. Coraz to nowe rzeczy są ważne, coraz to inaczej definiujemy dobro – coraz wyraźniej też więc widzimy, że tak naprawdę my, moraliści, teoretycy ludzkiej natury, nie robimy w przemyśle prawdy, ale w biznesie opowiadania. Opowiadamy, potem opowiadamy lepiej, mocniej, bardziej przekonująco; kiedy opowieść wyczerpie swoją siłę, szukamy nowej, kiedy prowadzi nas donikąd, ulepszamy ją, gdy okoliczności się zmieniają, zmieniamy też opisujący je język. Język nie przyczepia się do świata, aby go opisać, język płynie sobie a muzom, popychany w przód historią, poezją, potrzebą. Nie pytaj więc, jaka jest prawda o mnie, zapytaj mnie, jak mogę o sobie opowiedzieć w tym momencie, w tym społeczeństwie, w obliczu tych a nie innych problemów tak, by miało to ręce i nogi i dawało mi poczucie sensu. I tyle w temacie, kim jest człowiek. Z grubsza tym, czym chce.

Słowa chwytają za broń. Spuszczony ze smyczy „Naród” do spółki z „Ojczyzną” każe gonić obcego, wypiąć się na Niemca, nie wpuszczać uchodźców, palić kukłę Żyda

Czyli co, relatywizm? O nie! I jak tu żyć razem, gdy każdy ma swoją opowieść, swoim własnym językiem pisze swoją tożsamość? Co robić, bić się, wrzeszczeć, aż się drugiego przekrzyczy? Nie trzeba, mówi Rorty, i opisuje nastawienie, które może stać się politycznie sensownym modelem życia między różnymi opowieściami. Osobę o tym nastawieniu nazywa „liberalną ironistką”. Ironistka opowiada o sobie z pasją. Ale mimo tej pasji wie, by sparafrazować księdza Tischnera, że ta opowieść to nie jest święta prawda, tylko tyż prawda. Rozumie przypadkowość własnej opowieści: słowa, którymi się posługuje, powstały dlatego, że ktoś kiedyś spalił pewien stanik, najechał jakiś kraj, napisał jakąś książkę. Mimo tej świadomości jednak w umyśle ironistki pasja i przypadkowość współistnieją pokojowo – trochę tak, jak w umyśle hodującego pszczoły hipstera brodata ironia współistnieje z powagą, z jaką wbija gwoździe w ul. Z powagą więc traktuje ironistka swój zbiór trzymających jej opowieść w kupie Najważniejszych Słów, na przykład „Bóg, Honor, Ojczyzna”, czy „Współczucie, Prawa człowieka, Godność”. Ale cały czas rozumie, że na jej „Naród, Niepodległość, Spójność” ja mogę odpowiedzieć „Równość, Człowieczeństwo, Humanitaryzm”. To tyż prawda, a raczej równie dobra opowieść.
Nie zbija to bynajmniej ironistki z pantałyku, ale zaciekawia. Ironistka bowiem aktywnie przegląda inne opowieści i chętnie przymierza się do innych Najważniejszych Słów. Na tym, między innymi, polega jej liberalizm. Są tego konsekwencje: jeśli wystarczająco wiele razy zajrzeliśmy w inną opowieść – poznając innego, czytając literaturę, zawierzając poetom – powoli zaczynamy rozumieć możliwość ludzkiej solidarności. Pasja plus pasja równa się wspólnota, jeśli tylko pasjonaci nie szaleją, rezygnują z pretensji do absolutyzmu, cenią pasjonacką różnorodność i pracują na rzecz włączenia także innych pasji do ogólnej pasyjnej kakofonii.
I wtedy właśnie, pisze Rorty, zaczynamy szukać sposobu na to, by wspólnie pracować na rzecz redukcji ludzkiego cierpienia. Hej, ale jak to, zawoła ktokolwiek, kto czyta uważnie, skąd tu nagle ta sprawa z cierpieniem, jak w ramach deklarowanego przez ironistkę relatywizmu można nagle powiedzieć, że akurat cierpienie ludzkie jest złem i wszyscy mają się przeciw niemu jednoczyć? Czyżbyśmy nagle jednak odkryli jakąś zasadę absolutną? A nie wiem, mówi ironistka, tak mi się jakoś zdaje. Argumenty? Nie mam, ale pal licho filozofię, ta się bowiem kończy, zaczyna się era poezji, literatury i reportażu, bo tylko przez opowieści możemy cierpienie innych zobaczyć i zrozumieć. Jak się naczytasz fajnych książek, to sam zobaczysz, że ludzie są różni, a mało który chce, żeby mu było źle. I razem możemy wtedy mieć nadzieję – liberalną nadzieję – że pewnego dnia wszyscy będziemy żyć bez cierpień, a każdy będzie mógł hołubić swoje Ważne Słowa. Ale będzie trzymał te Ważne Słowa w plecaku, bo musi mieć wolne ręce, by móc je wyciągać do posiadaczy innych Ważnych Słów w geście pokoju i solidarności.
Ładne, prawda? A nawet więcej niż ładne, w swojej książce Rorty zaoferował rzecz niesamowitą, a mianowicie metaforę, która mogła pomóc ówczesnemu człowiekowi Zachodu odnaleźć się w sytuacji zagrożenia tożsamości. Napór zwielokrotnionych punktów widzenia i coraz bardziej realnej obecności innych kultur zdawał się bowiem realnie zagrażać jego stabilnej dotąd opowieści. Ale zamiast starcia Rorty obiecuje współistnienie; zamiast wrogości – koalicję przeciwko cierpieniu i okrucieństwu; zamiast odrzucenia własnej opowieści – sposób na jej utrzymanie za pomocą ironii. Wielokulturowość i indywidualizm mogą wyglądać na siły antywspólnotowe dla każdego przeciętnego zjadacza chleba, który w owych czasach staje się piewcą postmodernizmu i głosi rozpad absolutnie wszystkiego, ale u Rorty’ego, dzięki postaci ironistki, mogły stać się budulcem liberalnej nadziei. Dlaczego więc książka Rorty’ego jest stara, starsza niż Kant, niż Platon i inni mieszkańcy bezpiecznej przestrzeni kanonu, gdzie każdy błąd można naprawić reinterpretacją, a koszty operacji są tekstom bezzwłocznie zwracane przez NFZ?
Rorty pisał w odpowiedzi na realny problem polityczny. Stał się tym samym jednym z twórców języka, którym opisywaliśmy próbę współżycia w chaosie opowieści, dał nam narzędzia do tego, by zaprząc różnicę w służbę jedności. „Liberalna nadzieja”, marzenie o rozumiejącym współżyciu w różnicy, jest tak naprawdę wciąż nadzieją większości z nas. Ale nie spodziewaliśmy się jednego: że Ważne Słowa nie będą chciały siedzieć w plecakach. Że nagle je olśni: jeśli nie jesteśmy świętą prawdą, tylko tyż prawdą, to tak jakbyśmy były gówno prawdą, a takiej potwarzy żadne Ważne Słowo znieść nie może. I tak Słowa zaczęły się z plecaków wychylać, potem wypełzać, domagać się swoich praw, krzyczeć siebie coraz głośniej. A teraz żądne walki z innymi Słowami chwytają za broń w każdym zakątku świata. Każą zabijać niewiernych, porywać samoloty, wysadzać w powietrze całe naręcza liberalnych ironistek. Kiedy rozepnie się kilka plecaków, zaczynają się otwierać wszystkie i po chwili nawet w małym kraju Europy Środkowej spuszczony ze smyczy „Naród” do spółki z „Ojczyzną” każe gonić obcego, wypiąć się na Niemca, nie wpuszczać uchodźców, palić kukłę Żyda.
Recepta Rorty’ego jest więc dezorientująco stara, nie ze względu na swą jakość, tylko na przygodność swojego utopizmu. Jest, innymi słowy, jak świetna książka kucharska z przepisami na dania z Dodo. W tym momencie bowiem ironizm i współżycie w różnicy wydają się podszyte nie tylko przestarzałym, ale wręcz szaleńczym optymizmem – chwilowo nie ma przecież sposobu, by obciąć Słowom pazury i powciskać je do plecaków. A gdy żądne krwi Słowa rozłażą się wokół, nie da się zaglądać z sympatią w inne opowieści; taka izolacja z kolei tylko karmi przekonanie o własnej słuszności tak lewicy, jak i prawicy, tak lewaków, jak i narodowców, tak katolików, jak i muzułmanów. Rorty się zestarzał, ale potrzebujemy nowego Rorty’ego. Największym zadaniem, jakie na niego czeka, jest nowa metafora, nowy język, język, który pokaże nam, sierotom po „liberalnym ironizmie”, jak dobrze żyć razem, gdy nasze słowa z piesków pokojowych zmieniają się w pewne własnej słuszności bestie. Potrzebna jest opowieść o sprawiedliwości w czasach zarazy; potrzebna jest opowieść o wspólnocie w wojnie. Natychmiast. Już dziś. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.