Prawo i Sprawiedliwość w euforii szykuje się do władzy, a pozostałe ugrupowania parlamentarne przeżywają swój czyściec i obmyślają scenariusze dalszego działania na scenie politycznej.
Wyniki wyborów parlamentarnych / Dziennik Gazeta Prawna
PiS ma najbardziej klarowną sytuację i perspektywę samodzielnego rządzenia. Chociaż na razie nie ma widoków na większość konstytucyjną, ale nowa partia władzy może liczyć na przychylność wywodzącego się z niej prezydenta RP, co powinno ułatwić rządy. To do prezydenta Andrzeja Dudy należy kolejny ruch. On po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów zwołuje pierwsze posiedzenie nowego Sejmu, a potem desygnuje premiera.
Wczoraj zarówno głowa państwa, jak i jego ministrowie unikali komentarzy, czekając na oficjalne wyniki wyborów. Z wypowiedzi polityków PiS wynika, że pierwsze posiedzenie Sejmu odbędzie się prawdopodobnie po 11 listopada. Wtedy zacznie się proces tworzenia gabinetu, różne warianty analizowane są już dziś. Choć na przymiarki personalne Beata Szydło, czyli kandydat tej partii na premiera, ma jeszcze trochę czasu. Żaden z polityków zwycięskiego obozu, z którymi rozmawialiśmy, nie ma wątpliwości, że to ona zostanie szefową rządu. Natomiast nie wiadomo, co będzie robił Jarosław Kaczyński, raczej wykluczone jest jego wejście do rządu. Zupełnie inne dylematy ma rządząca jeszcze partia.
Porachunki z Ewą Kopacz
PO zmierza do zmiany lidera. W partii powstaje szeroka koalicja łącząca niegdysiejszych przeciwników, a dziś krytyków Ewy Kopacz, łączy spektrum polityków tej partii od zwolenników Grzegorza Schetyny po wielu dawnych stronników Donalda Tuska. I w partii nasilają się głosy, że należy wyciągnąć wnioski z wyniku wyborów. Krytykowany jest przebieg kampanii, ale także to, że jej trakcie nie wyciągano wniosków z porażek. Główne zarzuty skupione są na tym, że kampania była skupiona na Ewie Kopacz. W poprzednich wyborach choć lider był oczywisty, to oprócz Donalda Tuska pokazywano czołowych polityków PO, Platforma startowała wtedy jako drużyna. Było to widać nawet na billboardach. Teraz popularni politycy PO tacy jak Jerzy Buzek, Małgorzata Kidawa-Błońska, Bogdan Borusewicz nie byli wykorzystywani w kampanii.
Kolejny zarzut dotyczy tego, że głównym doradcą Ewy Kopacz stał się nielubiany w PO Michał Kamiński, a kampanijna strategia skupiła się na PR-owskich sztuczkach. Wreszcie powszechnie krytykowane jest ułożenie list PO, bo jedynki proponowane przez szefową PO, jak dowodzi przykład Szymona Ziółkowskiego w Poznaniu, nie stały się żadnymi lokomotywami.
Ewa Kopacz i jej otoczenie znalazło się pod zmasowaną krytyką. Michał Kamiński broni szefowej i argumentuje, że w okolicznościach politycznych, w jakich znalazła się PO, uzyskanego wyniku nie można nazwać porażką. Ale to tylko irytuje antagonistów Ewy Kopacz. Dlatego wszystko wskazuje na to, że w PO nadchodzi czas powyborczych porachunków. Dodatkowym argumentem staje się teraz to, że Kopacz choć jest szefową partii, nie przeszła wewnętrznej wyborczej weryfikacji. Została wybrana jako pierwszy zastępca Tuska, a gdy ówczesny lider został szefem Rady Europejskiej, przejęła po nim kierowanie partią i rządem.
Trzy warianty w PO
Stąd pojawiają się trzy propozycje postępowania. Pierwsza najbardziej radykalna domaga się dymisji szefowej PO od razu. Jej zwolennicy argumentują, że skoro Kopacz zapowiadała, że bierze odpowiedzialność za wyborczy wynik, to powinna wyciągnąć z tego wnioski. – Ewa musi zdecydować, czy partia może jej zaufać w tych okolicznościach – podkreśla Sławomir Neumann z pomorskiej PO, jednego z niewielu miejsc, gdzie PO wygrała z PiS. Gdyby Kopacz zdecydowała się na dymisję, wtedy kierowanie partią mógłby przejąć ktoś z czwórki wiceprzewodniczących: Bogdan Borusewicz, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Cezary Grabarczyk czy Radosław Sikorski. Zadaniem ustępującej szefowej byłoby tylko doprowadzenie do wyborów na przewodniczącego, które w Platformie są powszechne i biorą w nich udział wszyscy członkowie partii.
Mniej radykalni są m.in. zwolennicy Grzegorza Schetyny. Ich zdaniem Ewa Kopacz nie musi rezygnować, najważniejsze, by rozpisała wyborczy terminarz i przygotowała wybory na szefa partii. Choć boją się, że Ewa Kopacz może próbować przy okazji rozpisać wybory nowych władz partii, a ich zdaniem taki wariant nie wchodzi w rachubę.
Wreszcie część polityków uważa, że najpierw trzeba spokojnie przeanalizować wyborczy wynik, zobaczyć, kto tworzy klub, i wybrać jego szefa, a także przygotować się do działania w opozycji i dopiero potem podjąć decyzję w sprawie wewnątrzpartyjnych wyborów. O takim scenariuszu mówi m.in. marszałek Sejmu Małgorzata Kidawa-Błońska.
W tym tygodniu ma się zebrać zarząd PO, który podsumuje wybory i zapewne rozstrzygnie, który z tych scenariuszy może zostać zrealizowany. Chęci startu nie kryje Grzegorz Schetyna, niewykluczone jest kandydowanie szefa MON Tomasza Siemoniaka. Nie wiadomo, czy pokusiłaby się o to Ewa Kopacz.
Lewica na krawędzi rozpadu
Politycy lewicy od niedzieli są w politycznym piekle. Chęć zachowania budżetowej subwencji przez partie tworzące Zjednoczoną Lewicę spowodowała, że lewica zdecydowała się na wyborczą koalicję i związany z tym wyższy próg wyborczy. Nastroje wewnątrz ugrupowania są ponure, politycy SLD krytykują Leszka Millera i jego obciążają winą za porażkę. Przypominają, że mógł zrezygnować w maju, po wyborczej klęsce Magdaleny Ogórek, co dałoby szanse lewicy na złapanie oddechu.
Podobnie jak w PO pojawia się coraz więcej głosów o konieczności wymiany lidera. Jedyną wygraną w tej kiepskiej sytuacji może się okazać Barbara Nowacka, która dopiero na finiszu kampanii została twarzą obozu. Politycy lewicy pocieszają się losem partii prawicowych i centroprawicowych, które w 1993 r. nie weszły do Sejmu, a których politycy dziś dominują w parlamencie.
PSL gotowe do koalicji
Niewesołe nastroje panują także wśród ludowców. Niedzielne sondaże pokazały, że partia sporo straciła. Wczoraj przez cały dzień politycy tej partii nerwowo śledzili spływające do PKW wyniki i pojawiające się na Twitterze informacje, że zapewne PSL nie wejdzie do Sejmu.
Także w tym ugrupowaniu za chwilę może pojawić się żądanie rozliczenia wyborczego wyniku i widmo utraty władzy. Choć najpierw – jak mówi nam jeden z polityków tej formacji – będzie podsumowanie wyborów. Ludowcy mają jeden silny atut – to pozycja w samorządach, zwłaszcza w sejmikach, może być kartą przetargową w rozmowach z Prawem i Sprawiedliwością. PSL może zdecydować o tym, że na poziomie województw zamiast 15 koalicji z PO pojawi się 15 koalicji z PiS.
W PO krytykuje się, że kampania była skupiona na Ewie Kopacz

Jak będzie wyglądało powołanie rządu?

Tryb powołania nowego rządu szczegółowo opisuje ustawa zasadnicza. Pierwsze posiedzenie wybranego w niedzielę Sejmu musi zostać zwołane przez prezydenta w ciągu 30 dni od dnia elekcji. Prezydent Andrzej Duda ma więc na to czas do 24 listopada. Na pierwszym posiedzeniu dymisję złoży ustępujący rząd Ewy Kopacz. Wówczas zaczynają działać art. 154 i 155 konstytucji. Przewidują one, że od momentu pierwszego posiedzenia Sejmu i dymisji poprzedniego rządu rozpocznie się proces powoływania nowego gabinetu. Jest na to 14 dni (w tym czasie zdymisjonowany rząd zarządza krajem).
W pierwszym kroku premiera desygnuje prezydent. Premier wskazuje prezydentowi kandydatów na ministrów. Następnie prezydent w ciągu 14 dni odbiera od premiera i ministrów przysięgę. Od tego momentu nowy gabinet przejmuje odpowiedzialność za kraj. W ciągu kolejnych dwóch tygodni premier przedstawia Sejmowi exposé z wnioskiem o wotum zaufania.
Jeśli rząd nie uzyska poparcia Sejmu (do udzielenia wotum potrzebna jest bezwzględna większość głosów, tzn. ponad połowa głosujących musi być za), następuje drugi krok. W ciągu kolejnych 14 dni to Sejm wybiera bezwzględną większością głosów premiera i proponowanych przez niego ministrów. Prezydent musi powołać tak wybrany rząd i odebrać od niego przysięgę.
Gdyby i to się nie udało, ponownie do gry wkracza prezydent, desygnując kandydata na premiera i powołując na jego wniosek ministrów (ma na to dwa tygodnie). Sejm w ciągu 14 dni od dnia powołania Rady Ministrów przez prezydenta udziela jej wotum zaufania. Tym razem wystarczy zwykła większość głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Zgodnie z konstytucją, gdyby po wyczerpaniu trzech kroków nie udało się powołać rządu, prezydent skraca kadencję Sejmu i rozpisuje wybory.
Jeśli chodzi o desygnowanie kandydata na premiera, prezydent ma wolny wybór. Znawcy konstytucji wskazują, że zgodnie z logiką tego przepisu wskazana osoba powinna gwarantować lub przynajmniej dawać dużą szansę, że jej rząd uzyska wotum zaufania. W polskim zwyczaju politycznym utarło się, że prezydent wskazuje lidera ugrupowania, które uzyskało najlepszy wynik w wyborach, lub osobę przez niego wskazaną. Może się zdarzyć, że największa partia nie będzie miała zdolności koalicyjnej i wtedy prezydent mógłby wskazać kogoś z ugrupowań, które uzyskały gorszy wynik, ale są w stanie się porozumieć z innymi partiami w Sejmie i stworzyć rząd. Jednak w najnowszej historii Polski taka sytuacja jeszcze się nie zdarzyła. Kolejne desygnowane na premiera osoby pochodziły ze zwycięskiego ugrupowania. I każda z nich – Jerzy Buzek, Leszek Miller, Kazimierz Marcinkiewicz i Donald Tusk – uzyskiwała wotum zaufania w pierwszym podejściu.
Z kolei praktyka trzech konstytucyjnych kroków została wypróbowana tylko raz w 2004 r. Wówczas po dymisji Leszka Millera Aleksander Kwaśniewski desygnował na premiera Marka Belkę, ale ten w pierwszym kroku nie uzyskał wotum zaufania. Sejm potem nie wybrał własnego kandydata, a wówczas Aleksander Kwaśniewski ponownie zgłosił Marka Belkę. Posłowie wystraszyli się możliwości rozwiązania Sejmu i udzielili wotum zaufania kandydatowi prezydenta.