Kim Davis to urzędniczka z USA. Jej historia jest dziś niezwykle ważna – może bowiem pomóc nam zrozumieć głębokie zagrożenie, jakie stanowi szariat dla polskiego państwa prawa.

Davis była sympatyczną osobą w średnim wieku, wybraną demokratycznie do lokalnych władz w hrabstwie Rowan w stanie Kentucky. Osobom przychylnym jej brak makijażu, zaczesane niecierpliwie do tyłu długie włosy i pewna tusza mogły sugerować, że Davis jest osobą poważną i nie przejmuje się tak zwanymi pierdołami. Jej życie byłoby zwyczajnym życiem urzędnika (kawa ze Starbucksa o poranku, spacer do urzędu miasta, robota głównie papierkowa, jednak niepozbawiona istotności), gdyby nie Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych. Zupełnie niedawno sąd ten bowiem, w słynnej sprawie Obergefell vs Hodges, ponad wszelką wątpliwość ustalił, co następuje: pary tej samej płci mają prawo do zawierania małżeństw. Decyzja ta została uzasadniona 14. poprawką do konstytucji Stanów Zjednoczonych, która między innymi zastrzega, iż państwo ma obowiązek równego traktowania swoich obywateli. Tak się stało i już. Tu trzeba zaznaczyć, że Sąd Najwyższy nie produkuje ciastek, nie ociera łez sierotom, nie zajmuje się próbami udoskonalenia procesu wiązania butów metodą kokardkową. Nie żeby nie były to zajęcia szczytne, ale Sąd Najwyższy nimi się po prostu nie para. Dlaczego? Bo rozstrzyga kwestie prawne. Co powie, to w prawie jest święte. I koniec, kropka, no.
Davis słyszy o tej decyzji i stwierdza, że są instancje od Sądu Najwyższego o wiele wyższe. Mowa o Bogu, który wedle Davis homoseksualistów nie znosi, więc takiego prawa pewnie by nie poparł. Urzędniczka wypowiada więc posłuszeństwo prawu w imię wiary i przestaje wydawać licencje małżeńskie – najpierw tylko parom jednopłciowym, a potem już wszystkim, jak leci, bo taka Sodoma i Gomora wymaga środków drastycznych. Bez licencji nie ma ślubu, do sądu pozywają ją więc i pary jednopłciowe, i te skomponowane według wskazań boskich. Davis, z której część prawicy amerykańskiej momentalnie robi medialną bohaterkę, staje się agresywna, obraża sąd, spędza kilka dni w więzieniu, ale powraca na stanowisko. Nie ugina się jednak. Owszem, może się zgodzić, żeby jej podwładni wydawali licencje, ale ona sama niczego nie podpisze. „Umieścić moje imię czy tytuł na certyfikacie autoryzującym małżeństwo, które stoi w konflikcie z definicją boską [...], gwałci moje głębokie przekonania religijne i sumienie” – mówi reporterom. „Dla mnie byłby to akt nieposłuszeństwa Bogu”.
Krytycy Davis raczej nie pytają, czy jej trzy rozwody oraz dzieci poczęte z mężem trzecim w kadencji męża pierwszego i adoptowane przez drugiego (uff) również są aktem nieposłuszeństwa Bogu. Sumienie bowiem nie wybiera, dobro bywa niespójne, ktoś może kraść, ale mordował nie będzie; inny bije dzieci, ale nie żonę, jeszcze inny się rozwiedzie, ale nie pozwoli zawrzeć małżeństwa grzesznikom. Prokurator Kentucky mówi za to, że „urzędnicy mogą się nie zgadzać z prawem, ale to jeszcze nie zezwala na nie respektowanie go”. Profesor prawa Katherine Franke z Uniwersytetu Columbia twierdzi, że Kim Davis miała tylko zaświadczać, iż para spełnia wymagania zapisane w prawie, a nie udzielać małżeństw, więc mimo zapisanych w konstytucji religijnych wolności nie może otwarcie prawa się nie słuchać. Itd., itp. Wielu ludziom wydaje się, że nie zawsze wezwanie imienia Boga zwalnia z obowiązków obywatelskich – tymczasem Kim Davis wciąż pełni swoją funkcję i ma rzesze zwolenników. Mimo że na poparcie swojego stanowiska nie przytacza żadnych powodów stricte moralnych (nie mówi, że coś jest złe, a więc niemiłe Bogu), ale wyłącznie religijne – Davis chce po prostu być posłuszna temu, co napisano w Piśmie. Bez krytycznej tegoż ewaluacji. Tak mówi Bóg i koniec, a prawo może sobie skoczyć.
To, że prawo niekiedy ugina się pod siłą dogmatyzmu religijnego, nie napawa optymizmem. Ale jest z przypadku Davis jedna ważna korzyść. Otóż jej historia uczy nas, co zrobić, gdy przyjęci do Polski muzułmanie zaczną już ubierać kobiety w burki wbrew ich woli, nawoływać do bicia niewiernych i robić te wszystkie inne straszne muzułmańskie rzeczy, o których tak naprawdę nie mamy zielonego pojęcia (ale na pewno istnieją, bo jakże inaczej). Jeśli nawet bowiem znajdzie się paru, którzy by takie rzeczy robić chcieli (wszystko jest wszak możliwe), możemy zawsze spojrzeć na przypadek Davis i zrozumieć, że aby państwo działało, prawo w demokracji liberalnej musi być niezłomne. Że nie możemy mieć tu żadnej Kim Davis, że wolność religijna nie uprawnia do łamania konstytucji, że żadne Pismo, nawet najświętsze, nie ma ostatniego słowa w kwestiach obywatelskich. Żyjemy w państwie prawa i to niezłomne przekonanie nas ocali przed każdym dogmatyzmem. Innymi słowy, jeśli nie będzie przyzwolenia na łamanie prawa przez profesora Chazana, to tak samo nie będzie go mógł łamać z powodów religijnych żaden muzułmanin. Przewrotne, prawda? No i znowu wynika z tego, że aby przestać się bać, trzeba najpierw naprawić siebie.