Rozumiemy dramatyczny problem imigracji, chociaż nie wiem, czy rozumiemy go już w Polsce. Ale warto zdać sobie sprawę, że Zachód przez ostatnie 100 lat zrobił, co mógł, żeby sobie ten sznur założyć na szyję. Zacznijmy do Wersalu. Sprawa Bliskiego Wschodu została tam rozstrzygnięta na chybcika i bez zastanowienia. A przecież już po deklaracji Balfoura wielki uczony i umiarkowany syjonista Chaim Weizmann w 1917 r. pojechał na tereny obecnego Izraela. Brytyjscy żołnierze tego legalnego wysłannika swojego rządu przyjmowali z „Protokołami mędrców Syjonu” w rękach. Weizmann znakomicie dogadywał się z księciem Faisalem i wspólnie napisali deklarację przyjaźni izraelsko-arabskiej. Mężowie stanu w Wersalu to zlekceważyli, a mądrego Faisala, żeby mu dać jakąś posadę, zrobili królem Syrii, czyli kraju niearabskiego. Tak zmarnowali wielką historyczną szansę.

Potem było tylko gorzej. Niechęć do osadników żydowskich. Nadzieja Anglików na utrzymanie protektoratu nad Palestyną. Kolejne manipulacje Europy i Stanów Zjednoczonych z szachem, nonsensowna wojna przeciwko Irakowi, bezpodstawny entuzjazm w okresie rzekomej wiosny arabskiej. Wreszcie wycofanie się i zostawienie skrajnego bałaganu, który – zdaniem obserwatorów – bywa gorszy niż rządy okrutnych despotów.
Można zrozumieć, że Europa nie umiała sobie poradzić z czarną Afryką. Miała nikłą wiedzę i jeszcze słabsze tradycje związków kulturowych, ale z Arabami, z muzułmanami Europa ma półtora tysiąca lat wzajemnych stosunków: od wojen po okresy współpracy, od konfliktu kultur po fakt, że niemal cała wiedza o greckiej filozofii została nam przekazana przez arabskich uczonych. W kwestii relacji Bliski Wschód – Zachód nic nie było jednoznaczne i nikt nigdy nie miał wyłącznej racji.
Okazało się jednak, że ani dyplomaci, ani podróżnicy, ani ludzie kultury nie potrafili nauczyć Zachodu, że można ułożyć się ze światem arabskim i – szerzej – z mieszkańcami Bliskiego Wschodu. Historia oficjalnej dyplomacji, kierowanej przez rządy Wielkiej Brytanii, Francji, a potem także Stanów Zjednoczonych, to zderzenie wiedzy specjalistów z głupotą polityków. Jakże więc teraz się dziwić, że Zachód, który doprowadził do nieszczęścia na Bliskim Wschodzie, nieszczęścia, jakiego nie było w dziejach, jest ofiarą kolosalnej imigracji.
W – moim zdaniem – ciekawej, ale niemądrej książce „Zderzenie cywilizacji” Samuel P. Huntington ukazuje zagrożenie ze strony cywilizacji odmiennych niż zachodnia. Zagrożenie arabskie czy islamskie jest oczywiście bardzo dawne, ale gdyby istniała cywilizacja islamska w zorganizowanej formie, byłoby z kim rozmawiać, nawet bardzo ostro. Obecnie, i to się nie zmieni przez wiele dekad, nie ma z kim rozmawiać, bo struktury państwowe i centra kultury arabskiej i całego Bliskiego Wschodu zostały trwale rozbite. Na tym tle oazą spokoju nagle okazuje się – paradoksalnie – Iran.
Jakie z tego płyną wnioski dla Europy, dla Zachodu? Wszystkie wnioski odwołują się do tradycyjnej dyplomacji. Nie można osłabiać nadmiernie przeciwnika, bo trzeba mieć z kim zawrzeć pokój. Nie wolno niszczyć istniejących rządów, jeżeli się nie ma pewności, że nowe będą lepsze. I tak dalej. Nauki te są już jednak spóźnione. Nie ma wyjścia. Europa, a wkrótce i Rosja, będzie musiała dopuścić imigrantów nie tylko jako niezbędną siłę roboczą i nie tylko ze względów humanitarnych, ale dlatego, że inaczej takich problemów jak Państwo Islamskie nie rozwiąże. Mszczą się błędy minionych dekad i trzeba za nie zapłacić. Niewątpliwie Polska i kraje sąsiednie mają poważny problem, bo nie miały okazji popełnić błędów i nie są bezpośrednio winne. Muszą jednak zrozumieć problem imigracji jako dramatyczny problem Zachodu, który może zdecydować o jego dalszym trwaniu. Dlatego, widząc hipokryzję Zachodu, musimy być partnerami, jeżeli chcemy, by Zachód w ogóle przetrwał.