Wołanie o dalszą transformację to nic innego jak ucieczka przed prawdziwymi problemami. Możemy udawać, że wszystkie kłopoty to wina państwa, tylko co to zmieni, skoro zajmujemy się tym ćwierć wieku, a wciąż nie jesteśmy zadowoleni z efektów?
Wołanie o dalszą transformację to nic innego jak ucieczka przed prawdziwymi problemami. Możemy udawać, że wszystkie kłopoty to wina państwa, tylko co to zmieni, skoro zajmujemy się tym ćwierć wieku, a wciąż nie jesteśmy zadowoleni z efektów?
Od upadku komuny minęło 25 lat, a my wciąż chcemy budować państwo, wolny rynek i demokrację. Zupełnie nie zauważyliśmy, że budynek, który mieliśmy postawić, już stoi. Można urządzić go na wiele sposobów, ale fundamenty, ściany i dach – jeśli tylko nie przyjdzie kataklizm i nie zmiecie go z powierzchni ziemi – są nie do ruszenia. Transformacja się skończyła. Czas budować społeczeństwo.
W śmieszno-strasznym wywiadzie opublikowanym trzy tygodnie temu w „Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej” („Ostatnia szansa państwa polskiego”) poeta Jacek Podsiadło opowiada historię własnej potyczki z rzeczywistością. Pokrótce wyglądało to tak: Podsiadło do odbioru korespondencji wykorzystywał zawsze skrytkę pocztową. Opłacał na poczcie usługę dosyłania i na adres tej skrytki przesyłano również listy, jeśli przyszły na jego stare miejsce zamieszkania. Ale z powodów zupełnie niezrozumiałych (czytaj: przepisów) poczcie nie wolno wysyłać w ten sposób korespondencji sądowej. Tę właśnie lukę wynalazł sprytny windykator i pozwał Jacka Podsiadłę do sądu o nieistniejący dług. Podał adres, pod którym pozwany już nie przebywał, tam właśnie trafiła korespondencja z sądu i wezwanie na rozprawę. Ponieważ poczta korespondencji do skrytki nie dosyła (bo nie pozwalają jej przepisy), Jacek Podsiadło nic o sprawie nie wiedział. Sąd ustanowił dla niego kuratora, który zjawił się w jego zastępstwie na rozprawie i skazał na zapłacenie rachunku zapłaconego 14 lat wcześniej, doliczając oczywiście koszty procesu, odsetki ustawowe oraz zastępstwo dla kuratora.
Tu przygody wcale się nie kończą. Komornik zlokalizował urząd skarbowy Jacka Podsiadły (choć go o tym nie poinformował), urząd wskazał numer konta i bank je zablokował. Przy tym nie poinformował o tym fakcie klienta. Klient, czyli Jacek Podsiadło, czegoś się zaczął domyślać, więc udał się do banku. Kierowniczka prosiła o zadanie pytania na piśmie, wręczyła wizytówkę i stwierdziła, że może być e-mailem. Klient wysłał stosowny e-mail, minęło kilka miesięcy, odpowiedzi nie było. Po powtórnej interwencji kierownik banku stwierdziła, że korespondencji nie dostała, więc prosi o powtórne przesłanie. Wtedy klient Podsiadło zaczął drążyć i odkrył, że dostał wizytówkę z literówką w adresie.
Dalej jest jeszcze o absurdalnych pismach z sądu w Niedzicy, który go za wyimaginowany dług skazał, i o wątku przedawnienia, o którym sąd raczył zapomnieć. Także o próbie interwencji u rzecznika praw obywatelskich i w ministerstwie, które to instytucje zgodnie odpowiedziały, że one się wyrokami niezawisłych sądów nie zajmują.
Czyta się to z rosnącym niedowierzaniem, włosy dęba stają (temu, kto je ma) i nóż się w kieszeni otwiera. „Pier... taką sprawiedliwość wraz z jej ministerstwem” – podsumowuje Podsiadło, a czytelnik tylko może pokiwać głową ze zrozumieniem, bo co jak co, ale państwo to przecież wie, jakie jest.
Może jednak tę historię przeczytać inaczej, trochę wbrew jej autorowi. Tam, gdzie Podsiadło widzi opresyjne państwo, można zobaczyć spryciarzy z chciwością w oczach. Małych, pazernych ludzi ze zbyt giętkim kręgosłupem. W wywiadzie padają nawet nazwiska, jak owej kierowniczki banku PKO BP, co to wizytówkę z błędem na taką okazję miała przygotowaną, i sędzi z Niedzicy, która wydawała wyrok w przedawnionej sprawie i pewnie żyje w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Bo cała ta wstrząsająca historia jest przede wszystkim opowieścią o ludziach, niestety.
Co my jeszcze chcemy budować
Przez ostatnie 25 lat politykom było łatwo. Jeśli był jakiś punkt odniesienia, jeśli był jakiś prawdziwy spór absorbujący społeczeństwo, dotyczył on państwa. Choć ostatnimi czasy zmienił się on we własną karykaturę, to i tak Polacy zajmują się głównie nim. Najpierw była budowa państwa, potem jego przebudowa, rozbudowa, odbudowa – publiczność tej walce kibicuje, bo nic nie doprowadza jej do szału tak jak państwo właśnie. Dominują dwie opowieści. Jedni opowiadają o dobrym narodzie i złych elitach, które ten naród gnębią. Pochodzenie elit jest jasne, zewnętrzne, bo przecież żaden szanujący się przedstawiciel nadwiślańskiej społeczności nie działałby wbrew niej. Obcy, bądź tutejsi, ale spoza naszych granic sterowani, lata temu przetrzebili społeczeństwo z najlepszych jednostek, dziś zawłaszczają państwo w cudzym interesie, a zwykłych ludzi traktują jak bezmózgich czy w najlepszym przypadku dojne krowy. Drudzy mówią o prężnym, pracowitym narodzie, który w pocie czoła i znoju buduje pomyślność własną i kraju, ale w tym budowaniu nogę podkłada mu biurokratyczna hydra, złośliwa i zawistna, która czyha na jego potknięcia i pieniądze.
Jak to z politycznymi narracjami bywa, obie są z gruntu fałszywe i więcej mają wspólnego z literacką fantazją niż z rzeczywistością, jednak rozlazły się po kraju i zainfekowały myśli. Obie mają ten sam fundament – konflikt między dobrym społeczeństwem a złym państwem. Stąd też ich siła.
Z początku nasza potrzeba transformacji była jak najbardziej zrozumiała. Gdy zaczynaliśmy tę drogę, byliśmy na dnie. W 1989 r. inflacja wynosiła kilkadziesiąt procent i zakłady przemysłowe należały do państwa. Jeśli gdzieś można było spotkać wolny rynek, to na chodniku, między wyłożonymi przez handlarza marchewką a szczypiorkiem. Półki sklepowe były puste, ulice też, bo samochodów w kraju było niewiele. W mediach panowała cenzura, w koszarach armia radziecka, a samorządność miała twarz rad narodowych pod przewodnictwem jedynej siły narodu, czyli Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Zapowiedzi z exposé Tadeusza Mazowieckiego, że „chcemy żyć w kraju o zdrowej gospodarce, gdzie opłaca się pracować i oszczędzać” oraz „w suwerennym, demokratycznym i praworządnym państwie, które wszyscy – bez względu na światopogląd, ideowe i polityczne zróżnicowanie – mogliby uważać za państwo własne”, brzmiały po latach realnego socjalizmu jak łyk świeżego powietrza.
Zajęliśmy się więc tą transformacją. Wprowadzony rękami Leszka Balcerowicza kapitalizm przyjął się aż za dobrze, bo dziś wcale nie jesteśmy przekonani, czy pobraliśmy się z jego najlepszą wersją. Niezależność zewnętrzną budowaliśmy z większym mozołem. Polsko-niemiecki traktat graniczny z listopada 1990 r. o uznaniu granic na Odrze i Nysie Łużyckiej dziś brzmi jak ramotka z podręcznika historii, ale był dla naszej pozycji międzynarodowej wydarzeniem nie do przecenienia. Równie ważnym jak wyjście armii radzieckiej, starania o przyjęcie do NATO, rozpoczęcie negocjacji o wejściu do Unii Europejskiej.
Dla kolejnych rządów, podobnie jak dla wyborców, transformacja była czymś oczywistym. Cimoszewicz, Oleksy, Buzek, Miller, nie wspominając już o Mazowieckim i Bieleckim, poświęcili jej większość energii. Niestety tak się w tym budowaniu zapędziliśmy, że nie mieliśmy czasu na nic innego. Nawet dwuletnia zmiana wajchy, gdy rząd koalicji PiS-Samoobrona-LPR z lat 2005–2007 postanowił tworzyć od postaw Rzeczpospolitą o nowym numerze, nie pozwoliła nam na refleksję. Platforma Obywatelska, która nastała potem, też wzięła na sztandary transformację. W jej wersji przybrała ona postać stadionów, dróg, pendolino i ciepłej wody w kranie, ale w powszechnym odbiorze było oczywiste, że niczego innego w ten sposób nie tworzymy, jak lepsze i nowocześniejsze państwo.
Problem w tym, że dziś nie za bardzo mamy co budować. Szkielet, najważniejsza część państwa, stoi i ma się całkiem dobrze. Są podatki, jest niezależna armia i tajemnica bankowa. Są kodeksy prawne, jest samorządność trzech szczebli i wolność przekonań. My mamy problem z tym, co jest w środku. A tam – czy nam się to podoba, czy nie – jest społeczeństwo.
Marzenia o silnej ręce
Wielka jest nasza wiara w państwo. Tak wielka, że nie potrafimy spojrzeć na nie z boku. Bo my, myśląc o państwie, widzimy ideał. W którym wszystko chodzi jak w zegarku, w którym nie ma miejsca na żaden błąd, które wszystkimi kłopotami się zajmie, wszystkiego dopilnuje i wszystko swoim gospodarskim okiem dojrzy. W tej wyimaginowanej konstrukcji za każdą ludzką niedoskonałość, za każde oszustwo jednostki odpowiada właśnie państwo. Nawet najbardziej niecny postępek, nawet najbardziej niemoralny osobnik nie ponosi odpowiedzialności tak do końca, bo przecież gdyby posłowie lukę w prawie załatali, gdyby odpowiednie służby wcześniej zareagowały, to do owego występku by nie doszło. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale usta mamy pełne frazesów o demokracji, a tak naprawdę marzymy o silnej ręce, twardej, sprawiedliwej i nieuchronnej.
Zróbmy proste ćwiczenie: wyobraźmy sobie takie państwo. Jest silne, pilnuje porządku i zmusza obywateli, by przestrzegali reguł. Każdy kierowca przekraczający prędkość dostaje mandat. Gdy zbiera za dużo punktów, traci prawo jazdy. Jeśli dalej jeździ, idzie do więzienia. Nie ma umów śmieciowych, a raczej są, ale wszystkie tak samo opodatkowane i ozusowane. Przedsiębiorcy łamiący kodeks pracy są karani surowo i bez zwłoki, pracownicy wyłudzający chorobowe zwracają dziesięciokrotność pobranych pieniędzy, a każdy, kto obraził prezydenta, płaci grzywnę albo idzie do więzienia (takie przepisy). Lekarze pracują tylko na jednym etacie, prywatnym albo państwowym (ale ponieważ jest ich za mało, w kolejkach czekamy dłużej), urzędników jest pięć razy mniej (ale pozostali trafiają na bezrobocie), a kto nie płaci alimentów, jest kierowany karnie do prac społecznych.
I co? Ideał sięgnął bruku?
Wielce przejmujące – albo, jak kto woli, wstrząsające – były wypowiedzi kierowców w telewizyjnych wiadomościach, którzy kilka dni temu z powodu karambolu na autostradzie A4 musieli czekać pięć godzin w korku. Spłonęły cztery pojazdy, w tym autobus, zginęły dwie osoby, cztery zostały ranne, a oni opowiadali, że nikt nie otworzył bramek, by mogli wyjechać, i że musieli płacić za przejazd. Jedni mogą zobaczyć w tym znieczulicę, można też jednak spostrzec tę absurdalną wiarę, że ktoś coś z tym mógł zrobić. Nie z samym wypadkiem, ale z nimi, strudzonymi wędrowcami. Ktoś, czyli w domyśle państwo oczywiście.
Spójrzmy w lustro
Ciągnąca się od 25 lat transformacja nas uśpiła. Życie w przekonaniu, że największym problemem jest jakość instytucji, zdejmuje ze społeczeństwa odpowiedzialność. To prawda, że w Polsce jest co naprawiać – przepisy są niespójne, instytucje źle zarządzane, a państwu jako takiemu brakuje strategii. Ale zastanówmy się: naprawdę chcielibyśmy zamienić trójszczeblowe sądownictwo powszechne, system sądów administracyjnych czy prawo do darmowej edukacji i ochrony zdrowia? Na co? Czy naprawdę uważamy, że demokracja parlamentarna i trójpodział władzy na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą nie spełniają swojej funkcji? A przecież to jest ten szkielet, to jest efekt naszej transformacji. Reszta, czyli środek, jest i będzie zmienna.
Tak się zafiksowaliśmy na punkcie budowy państwa, że nie zauważyliśmy, iż robota się skończyła. Politycy przeprowadzili społeczeństwo suchą nogą ze wschodu na zachód, od komunizmu do kapitalizmu, a wyborcy ten stan uznają za tak naturalny, że nawet o tym nie pamiętają. Skończył się czas wyrzeczeń i transformacyjnego zaciskania pasa. Kłopoty Platformy stąd między innymi się wzięły, że tej zmiany nie zauważyła. Ciągnęła transformacyjną opowieść, zamiast reprezentować interesy swoich wyborców – zakompleksionej klasy średniej. Zwycięstwo Andrzeja Dudy i świetny wynik Pawła Kukiza wcale nie są wołaniem o nowe państwo, a jedynie sprzeciwem sfrustrowanych, którym zamknięto ścieżki awansu i dostęp do profitów. Tak jak prekariat będzie szukał partii, która zmieni jego położenie, tak mali i średni przedsiębiorcy będą lokować swoje uczucia w tym, kto najbardziej ulży ich doli.
Ta walka sprzecznych interesów jest solą demokracji, nie wynaturzeniem.
Jednomyślność nie jest stanem naturalnym. Wołanie o dalszą transformację to nic innego jak ucieczka przed prawdziwymi problemami. Możemy udawać, że wszystkie kłopoty to wina państwa, tylko co to zmieni, skoro zajmujemy się tym ćwierć wieku, a wciąż nie jesteśmy zadowoleni z efektów?
Spójrzmy w lustro: nie chcemy mieć dzieci, jako społeczeństwo szybko się starzejemy i to nasz – społeczny – wybór. Nie mamy społecznej empatii, więc nie potrafimy współdziałać. W interesach jesteśmy podejrzliwi i zabezpieczenie się na wszelkie możliwe sposoby zajmuje nam o niebo więcej czasu niż ta przeklęta biurokracja. Tak uwierzyliśmy w moc pieniądza, że nie potrafimy patrzeć na świat przez inny pryzmat. Unikamy odpowiedzialności, więc niepodejmowanie decyzji uznajemy za stan naturalny. I nie chcemy płacić państwu podatków, w związku z tym prawie wszystko mamy dziadowskie, bo jak najtańsze.
Co nam w tym pomoże państwo? Wyda nowe przepisy, zarządzi i wyegzekwuje? Wolne żarty. Nie ma takiego, którego byśmy nie obeszli. Głupawe wyroki to nie wina przepisów, tylko leniwych sędziów. Część kłopotów ZUS to nie wynik nieudolności władzy, ale naszego cwaniackiego podejścia do kodeksu pracy. Letnie korki na autostradach to nie efekt nieudolności GDDKiA, lecz europejska norma. Można by ciągnąć tę wyliczankę w nieskończoność. Ale nie zapominajmy: jeździmy po drogach, nasze dzieci chodzą do szkoły, a pogotowie przyjeżdża na wezwanie. To jest właśnie państwo. Chór wiecznych transformatorów zakrzyknie: ale co to za drogi, co za szkoły, co za szpitale? Może. Ale jeśli kolejne 25 lat będziemy budować państwo (w końcu mamy w tym wprawę), to kiedy weźmiemy się za siebie?
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama