Nigdy nie była dla nas wartością. Z łatwością z niej rezygnujemy dla byle korzyści. Apele o jej ochronę odbieramy jak przesadną ostrożność, a nie rzeczywistą potrzebę. Z nieskrępowanym ekshibicjonizmem jest nam łatwiej, ciekawiej i przyjemniej
Gdy Ludwik XIV otwierał nad ranem oko po głębokim śnie, wokół jego królewskiego łoża czuwał już tłum dworzan, pilnie obserwujący budzącego się władcę. Podobnie kilkudziesięciu najbliższych poddanych podziwiało, jak się ubierał, śniadał i korzystał z nocnika. Królewskie majątki, jak Luwr, były zaprojektowane bez korytarzy, by przechodząc amfiladą przez kolejne komnaty, można było być świadkiem codziennego życia, także seksualnego.
Profesor Zbigniew Mikołejko, filozof religii, szef Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk, nazywa to naturalnym trybem życia w gromadzie, gdzie się nie odczuwa potrzeby prywatności. Przez całe wieki ludzie mieszkali razem w jednym pomieszczeniu, obserwując się nawzajem, jak śpią, jedzą, wydalają, kopulują, rodzą. Fizjologia traktowana była jako coś normalnego, naturalnego, bez wpływu na odczuwanie godności, z której dzisiaj ponoć jesteśmy odzierani z każdym naruszeniem naszej intymności. Pojęcie prywatności – tłumaczy naukowiec z PAN – powstało dopiero w świecie nowoczesnym, mieszczańskim, gdy przestrzeń podzielono przegrodami, gdy wynaleziono zamki, które pozwoliły stworzyć indywidualne światy każdego z nas.
Płot i klucz – zdobycze cywilizacji – wprawdzie zdołały odgrodzić nas od świata zewnętrznego, jednak nie potrafiły zmienić odwiecznej ludzkiej potrzeby – bycia akceptowanym w grupie. Dlatego historia zatoczyła koło i po wieku izolacji granice – z pomocą internetu – runęły.
Podzielić się sobą
– Przede wszystkim musimy zdać sobie sprawę, że to jedna z najważniejszych potrzeb człowieka. Zawsze chcieliśmy i niezmiennie chcemy mieć dobre mniemanie o sobie, czuć, że jesteśmy lubiani, podziwiani. Pragniemy się pokazywać od jak najlepszej strony, dzielić naszymi sukcesami, możliwościami, umiejętnościami. Ta chęć autoprezentacji, ekspresji towarzyszyła nam od dawien dawna – podkreśla dr Konrad Maj ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie. – Średniowiecznym Facebookiem było malarstwo. Możni ówczesnego świata wynajmowali artystów, by uwieczniali na płótnie ich wizerunek, a także najbliższych i włości. Obrazy te wieszali w reprezentacyjnych miejscach, by mogli je podziwiać ich goście. Różnica w porównaniu z dzisiejszymi czasami była taka, że mieli kontrolę nad tym, komu je pokazywali. Dziś są inne narzędzia autoprezentacji, nad którymi już nie panujemy. Umieszczone zdjęcie w internecie zaczyna żyć własnym życiem, nie mamy wpływu na to, kto, kiedy i jak je wykorzysta. Lecz powody, dla którym to robimy, są podobne jak setki lat temu – zaznacza naukowiec z Katedry Psychologii Społecznej SWPS.
Cztery lata temu założyciel największego internetowego serwisu społecznościowego Mark Zuckerberg ogłosił, że po powstaniu Facebooka prywatność już nigdy nie będzie tym samym, co kiedyś. Że przestała być normą społeczną. Trudno się z tym nie zgodzić, z jednym zastrzeżeniem – prywatność pojmowana jako kaganiec autoprezentacji nigdy nie była normą. Zawsze odczuwaliśmy pragnienie dzielenia się informacjami o sobie. Kiedyś na prywatkach pokazywaliśmy albumy ze zdjęciami z wyjazdów do Jugosławii, dziś wrzucamy na Instagram fotki z codziennych wydarzeń. Tyle że kiedyś oglądało je kilka, kilkanaście osób, dziś tysiące czy dziesiątki tysięcy. – Ta potrzeba dzielenia się istniała od zawsze. Nowoczesne czasy tylko zwielokrotniły środki, dzięki którym można błyskawicznie dotrzeć do szerokiej grupy odbiorców. Wystarczy spojrzeć na popularność telewizyjnych programów, typu TVN-owskie „Rozmowy w toku” Ewy Drzyzgi, paradokumenty czy wszelkiego rodzaju show oparte w zasadzie na podglądaniu – zauważa prof. Lesław Hostyński z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.
Nagłe pojawienie się tak dużej liczby różnych środków, dzięki którym możemy podzielić się „sobą” z innymi – dodaje filozof – zwiększyło potrzebę ekshibicjonizmu duchowego. Dzielenie się wszystkim ze wszystkimi i przy każdej okazji stało się modą – wyposażenie telefonów komórkowych w funkcje aparatu fotograficznego tak nagle i drastycznie wkroczyło w sferę prywatności, że mocno przesunęło jej granice. Dla niektórych, zwłaszcza młodszej części społeczeństwa, te granice w ogóle się rozmyły.
Według danych Polskich Badań Internetu i firmy Gemius (Megapanel PBI/Gemius, wrzesień 2014 r.) serwisy społecznościowe są już najpopularniejszą po rozrywce kategorią tematyczną w polskim internecie (pierwsze miejsce zajmują wprawdzie wyszukiwarki, lecz należy je traktować jako narzędzie do poszukiwania treści, a nie cel takich poszukiwań). Witryny z tematyką rozrywkową i kulturalną zgromadziły (w zasięgu miesięcznym) prawie 16 mln realnych użytkowników, społecznościówki – ponad 17 mln. Dla porównania erotyka ma zaledwie ok. 3,3 mln, a sport niewiele ponad 6,3 mln. Sam tylko Facebook ma ponad miliard aktywnych kont, z czego już ponad 12 mln pochodzi z Polski.
– Intuicja mi podpowiada, że dość dynamicznie rośnie grupa osób, dla których prywatność przestała być jakąkolwiek wartością moralną. W latach 70. i 80. stosunek tych – określmy ich „pokazujących swoje zdjęcia z wakacji” – do osób raczej skrytych oceniałbym jak 6 do 4. Dzisiaj ulegających modzie na traktowanie prywatności jako nieistotnej jest znacznie więcej, powiedzmy 8 do 2. Słychać wielki chichot Orwella zza grobu – zauważa profesor z UMCS.
Prywatność albo postęp
Widać to wyraźnie nie tylko w internecie. Z prywatności ochoczo rezygnujemy przy każdej okazji, jeśli tylko możemy mieć z tego jakąkolwiek korzyść. Nawet czysto hipotetyczną. Już ponad połowa Polaków przyznaje, że bierze udział przynajmniej w jednym programie lojalnościowym lub posiada kartę stałego klienta. Masowo i bez żadnej głębszej refleksji ujawniamy biznesowi szczegółowe dane osobowe, w tym adres, numer telefonu, a nawet zarobki. Biorąc kredyty, wykupując abonamenty telewizji satelitarnej, kablowej czy sieci komórkowych, zgadzamy się na przetwarzanie swoich danych i otrzymywanie promocyjnych ofert, uznając, że utrata prywatności to niski koszt wobec potencjalnych zysków. Masowo przerzuciliśmy się ze zwykłych telefonów komórkowych na smartfony – według badania „Marketing mobilny w Polsce 2013/2014”, przygotowanego przez TNS Polska, używa ich już prawie połowa z nas. Nie przejmujemy się, że urządzenie to jest wymarzone do nieustannej inwigilacji, a praktycznie każda ściągnięta aplikacja szpieguje użytkownika. Nie chcemy dociekać, po co np. prognozie pogody dostęp do naszej książki telefonicznej. Gdy firma Fellowes przyjrzała się Polakom, jak się zabezpieczają przed kradzieżą tożsamości, okazało się, że aż połowa wyrzuca do śmieci całe rachunki czy dane medyczne, co najwyżej drąc je na kilka kawałków.
Ci nieliczni, dla których prywatność jest priorytetem, muszą pogodzić się z jej ograniczeniem, a wręcz rezygnacją, jeśli chcą aktywnie uczestniczyć w życiu społecznym. Inaczej musieliby wyjść z serwisów społecznościowych, nie korzystać z e-maili, a najlepiej w ogóle wyłączyć dostęp do internetu. – Ale to by oznaczało rezygnację z interakcji społecznych, świadome pozbawienie się wsparcia, otrzymywania rad, ocen, wszystkiego tego, na czym nam tak bardzo i od zawsze zależy – zaznacza prof. Lesław Hostyński.
Naukowcy zwracają uwagę, że postrzeganie prywatności zmieniło się wraz ze zmianą całej kultury na indywidualistyczną, która stawia nas w centrum zainteresowania. W takim koncepcie kulturowym prywatność jako świętość jest bzdurą i fikcją. – Gdy zapytamy o prywatność jako wartość, bez odniesień do kontekstu życia codziennego, to praktycznie każdy odpowiada, że jest dla niego ważna. Jednak dopytywani o zachowanie w konkretnych sytuacjach ludzie udzielają odpowiedzi świadczących o czymś innym – że wobec korzyści takich, jak choćby wygoda, z prywatności rezygnujemy nagminnie – zastrzega prof. Mirosław Filiciak z Instytutu Kulturoznawstwa Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie.
Paradoksem jest to, że choć zdecydowana większość z nas deklaruje, że zdaje sobie sprawę z zagrożeń wynikających z udostępniania swoich danych w sieci, jak chociażby kradzież tożsamości, co więcej, zapewnia, że stara się chronić swoją prywatność, to równie wysoki odsetek z łatwością udostępnia prywatne informacje. Z raportu Polskich Badań Internetu i Gemiusa wynika, że rejestrując się w różnych portalach, podajemy nie tylko imię i nazwisko – robi tak prawie 90 proc. internautów, lecz także prawdziwą datę urodzenia (75 proc.), przebieg edukacji (połowa), numer telefonu (co czwarty), a nawet przesyłamy swoje zdjęcia (prawie 70 proc.) i zdjęcia własnego domu (5 proc.). Z kolei w serwisach społecznościowych prawie 70 proc. umożliwia oglądanie swojego profilu tylko znajomym, lecz jednocześnie połowa przyjmuje do ich grona osoby nieznane osobiście. Ponad połowa internautów bierze też regularnie udział w różnych konkursach czy ankietach, podając tam swoje szczegółowe dane osobowe, skuszona szansą na wygranie drobnej nagrody. Eksperci z rynku marketingu przyznają, że większość takich konkursów jest organizowana wyłącznie po to, by zebrać dane od poszukiwaczy szczęścia. Po wybuchu afery z Edwardem Snowdenem w roli głównej, który ujawnił, że amerykańskie tajne służby monitorują na szeroką skalę prywatne konta elektronicznej poczty, połączenia telefoniczne czy aktywność na portalach społecznościowych, ostrzeżenia przed inwigilacją zamieniły się w histerię, lecz prócz procentowego skoku w sondażowych deklaracjach antyszpiegowskich niewiele się zmieniło w praktyce. Wciąż tylko ułamek procenta korzysta np. z kodowania wiadomości, choć nie ma większego problemu z zainstalowaniem takiego oprogramowania. Co czwarty wciąż zapisuje loginy i hasła w systemie, co pozwala na automatyczne otwarcie odpowiednich stron.
Producenci informacji
Żyjemy w kulturze hiperkomunikacyjnego nadmiaru – kontynuuje prof. Mirosław Filiciak – w którym strach przed pokazaniem za dużo zamienił się w strach przed byciem niezauważonym. – Nadmiar informacji wywołał efekt kuli śnieżnej. By być zauważonym, docenionym, trzeba pokazywać się coraz więcej i częściej. Choć równocześnie komunikowanie się ze światem zewnętrznym to element budowania siebie, swojej tożsamości, wizerunku. Granica między autokreacją a wyrażaniem siebie, także opierając się na tym, co kupujemy i konsumujemy, jest cienka – wskazuje ekspert warszawskiej uczelni.
Staliśmy się robotnikami, którzy produkują informacje o sobie, i to nawet nieświadomie, bo wystarczy przejść się ze smartfonem w kieszeni po ulicy, a sprytne urządzenia i programy komputerowe przechwycą sygnał i zbiorą kolejne o nas dane. W takich okolicznościach prywatność przestaje być potrzebna do życia, a wręcz staje się przeszkodą.
– Kiedyś łatwiej było mieć zero-jedynkowy stosunek do prywatności. Żyliśmy w koncentrycznych okręgach, byliśmy stosunkowo mało mobilni w każdym sensie społecznym. W czasach PRL granice między sferą prywatną a publiczną wyznaczał dom i krąg bliskich znajomych – tu często się mówiło co innego niż na zewnątrz. Liczba osób, z którymi się komunikowaliśmy, była niewielka i relacje z nimi były ulotne. Pojawienie się internetu, świata sieciowego, całkowicie zmieniło sytuację. W czasach usieciowionego indywidualizmu relacje społeczne stały się policzalne, nabrały ekonomicznego wymiaru. Prywatność zaś stała się balastem, którym można handlować – podsumowuje naukowiec z warszawskiej SWPS.
– To prosty bilans zysków i strat. Zdajemy sobie sprawę, że funkcjonowanie w życiu społecznym, korzystanie z internetu oznacza ingerencję w naszą prywatność. I że im bardziej, intensywniej chcemy z tego korzystać, tym więcej musimy oddać ze swej prywatności. Godzimy się na to coraz częściej i głębiej, a prywatność zaczyna oznaczać tylko chronienie cielesnej intymności, choć i z tym zaczyna być już bardziej odważnie. Dotyczy to zwłaszcza ludzi młodszych, którzy mają zawężoną perspektywę. Nie jest dla nich ważne, co będzie kiedyś, oni chcą wiedzieć tu i teraz, czy są ładni, fajni, akceptowani. Licytują się liczbą znajomych, lajkami – to wymaga aktywności w sieci. A to z kolei wymaga rezygnacji z prywatności. Dla nich rachunek zysków i strat jest tutaj oczywisty – prywatność nie ma znaczenia, gdy korzyścią może być kolejna autoprezentacja, kolejne pokazanie się, wzmocnienie własnej wartości – wyjaśnia dr Konrad Maj.
Cyfrowy autoportret
Młody człowiek tworzy w internecie swojego awatara, który ma za zadanie pokazywać, upowszechniać te lepsze strony jego osobowości i fizycznego wyglądu. Przypisuje mu dodatkowe pozytywne cechy, wyposaża w ozdobniki, ubiera w zdjęcia, filmiki wideo, linki, lajki, które mają czynić go bardziej atrakcyjnym. To swoisty afisz, wizytówka, którą trzeba pokazywać jak najszerszemu gronu, jak najszybciej i jak najczęściej. Bez tego maleją szanse na zdarzenie się ciekawych rzeczy. Prywatność awatara nie ma znaczenia, ba, byłaby zaprzeczeniem funkcji, którą ma on spełniać.
– Drugie ja w przestrzeni internetowej umożliwia nie tylko pełniejsze wykorzystanie różnych sieciowych narzędzi w autoprezentacji, lecz także łatwiejsze i szybsze korzystanie ze zdobyczy demokracji. Możemy publicznie i praktycznie natychmiast wyrazić bunt, przedstawić swoją opinię, zaprotestować. Przez blogi, tweety czy lajki aktywizujemy się, tworzymy nowe struktury społeczne. Na Facebooku byliśmy świadkami już wielu spektakularnych akcji szukania zaginionych ludzi czy rzeczy albo pomocy dla chorych. Akceptujemy to, że kosztem, stratą jest rezygnacja z prywatności, bowiem zyski uznajemy za znacznie większe – przekonuje naukowiec z Katedry Psychologii Społecznej SWPS.
Do tego obrazu warto dodać wyniki badania zrealizowanego rok temu przez Związek Pracodawców Branży Internetowej IAB Polska, które miało odpowiedzieć na pytanie, jaka jest opinia internautów o prywatności w sieci. Okazało się, że internetowa przestrzeń, włącznie z serwisami społecznościowymi, jest traktowana jako publiczna przez połowę ankietowanych. Ponad 43 proc. uznało, że jest ona zarówno publiczna, jak i prywatna. Za prywatną uznało ją zaledwie 2 proc. internautów, w dodatku połowa z tej garstki nawet tego nie była pewna, tylko jej się tak wydawało.
„Zdecydowana większość internautów traktuje sieć jako przestrzeń publiczną, czyli że porusza się po niej tak, jak porusza się po ulicy, placu, oraz chce zachowywać się w niej tak, jak w kinie czy w centrum handlowym” – skomentował te wyniki w raporcie IAB Polska Wojciech Wiewiórowski, generalny inspektor ochrony danych osobowych.
Czy konająca prywatność rzeczywiście umrze i zaczniemy żyć w świecie pozbawionym intymności?
– Trzeba się zgodzić z Markiem Zuckerbergiem. Rozwój multimediów jest tak dynamiczny, że nawet jeśli przyjdzie chwilowe otrzeźwienie, jakim były np. afery Snowdena i WikiLeaks, to kolejne młode pokolenia będą się oswajać z nowymi technologiami, gdzie nie ma miejsca na tradycyjnie pojmowaną prywatność. Ta zostanie ograniczona do niegrzebania w czyjejś szufladzie – kończy dr Konrad Maj z warszawskiej SWPS.