Konserwatywni populiści chcą powrotu do czasów, kiedy ludzie byli przyzwoici i ufni, a uścisk dłoni znaczył więcej niż spisana umowa. Pal licho, że nigdy tak nie było. Gorzej, że ludzie głoszący te wartości są ich zaprzeczeniem.

Donald Trump jeszcze w czasie pierwszej kampanii prezydenckiej powiedział, że mógłby zastrzelić kogoś na środku Piątej Alei w Nowym Jorku, a i tak nie straciłby poparcia swoich wyborców. Można zaryzykować twierdzenie, że miał rację. Jarosław Kaczyński – zastąpiwszy nowojorską arterię warszawską Marszałkowską – mógłby powiedzieć to samo.
W przypadku Trumpa kolejne skandaliczne wypowiedzi, kontrowersyjne projekty ustaw, podejrzenia korupcji czy nieprzyzwoite zachowania nie tylko nie odbierały mu poparcia, lecz przysparzały nowych sympatyków. W przegranych wyborach w 2020 r. ustępujący prezydent zdobył o ponad 11 mln głosów więcej niż cztery latach wcześniej. Dziś nadal zachowuje potężne polityczne wpływy i szanse na drugą prezydenturę. Jak to możliwe? Amerykańscy dziennikarze i publicyści długo szukali jednego decydującego czynnika. Świętego Graala, który pozwoliłby zrozumieć fenomen politycznej wyporności Trumpa. Media w Polsce w tym samym czasie zadawały te same pytania o PiS i Jarosława Kaczyńskiego.
Po obu stronach oceanu padały też podobne odpowiedzi. Często za czynnik decydujący uznawano szeroko rozumianą „słabość opozycji”. W USA była to nielubiana przez wielu Amerykanów Hillary Clinton, u nas nieporadna premier Ewa Kopacz. Mówiono także o wadach kampanii przeciwników Trumpa – o tym, jak korzystają z niewłaściwych mediów, używają za trudnych słów, jeżdżą nie w te miejsca, co trzeba, mają niespójny program itd. Podobnie było w Polsce. Problem polega na tym, że od czasu pierwszej przegranej kampanii zmieniały się twarze liderów opozycji, układ sił, programy, hasła, sposoby prowadzenia kampanii. A popularność tak Trumpa, jak i PiS nadal pozostaje wysoka.
To dlatego, że politycy pokroju Trumpa czy Kaczyńskiego przywrócili zapomnianym i pogardzanym ludziom godność, poprawiając ich sytuację materialną – słyszeliśmy niekiedy. I to wyjaśnienie jest jednak niesatysfakcjonujące. Jeśli bowiem uznać, że do głosowania na polityków zapowiadających walkę z „elitami” skłania ludzi kiepski stan gospodarki, to Polska do tego obrazka nie pasuje. PiS doszedł do władzy nie bezpośrednio po wybuchu kryzysu gospodarczego z 2008 r., lecz w czasie gdy PKB rósł u nas w tempie prawie 4 proc. rocznie, a stopa bezrobocia, choć wyższa niż dziś, od miesięcy spadała. Polska przez lata należała też do najszybciej rozwijających się krajów Unii Europejskiej. Owszem, przyrost zamożności nie rozkładał się równomiernie, ale poziom nierówności wcale nie należał w naszym kraju (i nie należy) do najwyższych. Jeśli ktoś szuka przyczyn popularności PiS w obiektywnych wskaźnikach ekonomicznych, powinien poszukać gdzieś indziej.
Wszyscy straszą
Oczywiście równie ważne, jak obiektywny stan gospodarki i naszych portfeli, jest subiektywne poczucie tego, jak się sprawy mają i jak będą się miały w przyszłości. Zjednoczona Prawica skorzystała zapewne na zawiedzionych nadziejach, niespełnionych ambicjach czy poczuciu niesprawiedliwości części swoich wyborców i odpłaciła się hojnymi transferami gotówki. Trump nie zrobił nawet tego. W ostatnim numerze tygodnik „The Economist” informuje, że przed pandemią poziom ubóstwa wśród amerykańskich dzieci był niemal trzykrotnie wyższy niż w Polsce. Spadł znacząco – o 25 proc. – dopiero za prezydentury Joego Bidena, po wprowadzeniu ulgi podatkowej na małoletnich przelewanej na konta rodziców co miesiąc, podobnie jak program „Rodzina 500 plus”.
W Polsce dane dotyczące ubóstwa pozostają jednak co najmniej niejednoznaczne. Senator Krzysztof Brejza, na podstawie informacji uzyskanych z GUS, informował we wrześniu, że skrajne ubóstwo dotykało w 2020 r. 5,2 proc. gospodarstw domowych i było nieco wyższe niż w 2016 r., kiedy odsetek ten sięgał 4,9 proc. Poprawy nie widać ani wśród dzieci do 17. roku życia, ani wśród osób starszych (po 65. roku życia), czyli w dwóch grupach, na których rząd koncentrował się szczególnie. Nie będzie chyba nadużyciem przypuszczenie, że najwyższy od lat poziom inflacji sytuacji nie poprawi. W takich warunkach podtrzymywanie nawet subiektywnego przekonania, że liczba ubogich w Polsce maleje, a „zwykłym” ludziom żyje się lepiej, będzie coraz trudniejsze.
Niekoniecznie, bo – tu kolejny czynnik wyjaśniający odporność władzy – pomogą w tym Zjednoczonej Prawicy upolitycznione i opłacane przez władzę media – przede wszystkim publiczne, lecz także formalnie prywatne i „niepokorne”. Nie mam wątpliwości, że propagandowy przekaz „Wiadomości”, TVP Info czy niegdyś publicznych, a obecnie partyjnych stacji radiowych, lokalnych gazet i portali internetowych pomaga w mobilizowaniu części elektoratu partii władzy. Ale przecież nawet w poprzednim ustroju, gdy kontrola władzy nad przekazem medialnym była daleko szczelniejsza niż obecnie, ludzie zdawali sobie sprawę, że Polsce Ludowej daleko do szczęśliwej krainy z opowieści propagandowych. Dziś, kiedy miliony rodaków wciąż mają dostęp do mediów krytycznych wobec polityki rządu, tym trudniej uwierzyć, że partię Kaczyńskiego popierają tylko otumanieni przekazem TVP.
Być może działa więc strach? Ludzie nie tyle wierzą, że Zjednoczona Prawica stworzyła nam nad Wisłą raj na ziemi, co obawiają się piekła, jakie rzekomo stworzy nam opozycja, Unia Europejska, osoby LGBT, migranci, sympatycy Strajku Kobiet, Niemcy lub inni wskazani w danym momencie wrogowie. Bez wątpienia Zjednoczona Prawica gra na lękach wielu Polaków przed tym, co nieznane, nie do końca zrozumiałe lub po prostu na obawie przed zbyt gwałtownymi zmianami społecznymi. Nie dotyczy to jednak tylko partii rządzącej. Opozycja także straszy możliwością wyjścia Polski z Unii Europejskiej, osamotnieniem na arenie międzynarodowej, pogwałceniem praw obywatelskich, nieuczciwymi wyborami itd.
Nieuczciwa obietnica
Dlaczego – jak na razie – lęki wywoływane przez Zjednoczoną Prawicę okazują się skuteczniejsze? Bo poza niechęcią do kolejnych wrogów stoi za nimi obietnica ochrony i promowania „tradycyjnych” wartości, które w szybko zmieniającym się i obiektywnie groźnym świecie daje im protezę tożsamości. Problem polega na tym, że to obietnica nieuczciwa, na każdym kroku podszyta hipokryzją. A przez to, zamiast do budowania społeczeństwa opartego na wspólnych wartościach, prowadzi do skutków dokładnie odwrotnych.
Hipokryzja to cecha uniwersalna i nie trzeba szukać daleko, by tego dowieść. Powszechnie potępiamy kłamstwo, a jednocześnie badania pokazują, że kłamiemy nieustannie, zwykle w sprawach błahych, zupełnie zbędnie. Wydaną kilka lat temu po polsku książkę „Czas postprawdy” Ralpha Keyesa otwiera opis eksperymentu psychologicznego, w którym 121 studentów poproszono o 10-minutową, towarzyską rozmowę z nowo poznaną osobą. Badani mieli następnie ocenić, ile razy w tym czasie skłamali. Większość była przekonana, że wszystko, co powiedzieli, było zgodne z prawdą. W rzeczywistości kłamali średnio co trzy minuty. Gdybyśmy więc chcieli utrzymywać kontakty jedynie z ludźmi w pełni uczciwymi, bylibyśmy bardzo samotni.
Istnieje jednak różnica między relatywnie mało istotnym kłamstwem dotyczącym naszych sukcesów zawodowych czy kondycji fizycznej a obłudą w kwestii rzekomo najważniejszych dla nas wartości – i to deklarowanych publicznie. Tymczasem wielu polityków ekipy obecnie rządzącej w Polsce niespecjalnie się ze swoim zakłamaniem ukrywa.
Kiedy Jarosław Kaczyński otwarcie przyznaje w wywiadzie, że wprowadzony rękami trybunału Julii Przyłębskiej zakaz aborcji w Polsce nikomu nie szkodzi – bo „każdy średnio rozgarnięty człowiek może załatwić aborcję za granicą” – lub kiedy czytamy wypowiedzi lekarzy ginekologów twierdzących, że przerywają ciąże córek, żon czy partnerek prawicowych polityków, to jesteśmy świadkami hipokryzji. Kiedy władza straszy nas, że imigranci stanowią dla Polski śmiertelne zagrożenie, ale jednocześnie co czwarty migrant otrzymujący prawo do osiedlenia się w UE dostaje je w Polsce, to jest to hipokryzja (według danych Eurostatu w 2020 r. Polska wydała 598 tys. takich zezwoleń, co stanowiło 26 proc. z puli 2,2 mln zezwoleń wydanych w całej Unii). Kiedy od najważniejszych polityków partii rządzącej i sekundujących im publicystów słyszymy o świętości rodziny, a jednocześnie ci sami ludzie żyją w nieformalnych związkach, rozwodzą się (np. Ryszard Terlecki, Rafał Ziemkiewicz, Mariusz Kamiński) i biorą kolejne śluby, w dodatku kościelne (Jacek Kurski), to jest hipokryzja. Kiedy Jarosław Kaczyński poucza nas, jak ma wyglądać tradycyjna rodzina, chociaż jego najbliżsi tych standardów nie spełniają i nawet nie próbują się z tego tłumaczyć, to jest to hipokryzja. Podobnie kiedy straszy nas powrotem do władzy komunistów i ich „resortowych dzieci”, a w swoim bezpośrednim otoczeniu ma nie tylko wieloletnich członków PZPR, ale i współpracowników Służby Bezpieczeństwa, to jest hipokryzja.
Wartości wymuszone pałką
Hipokryzja jest śmieszna, to prawda. Ale jest też bardzo groźna – zwłaszcza jeśli wypływa ze szczytów władzy. Wszechobecna hipokryzja rozsadza zaufanie, które z kolei jest podstawą jakiegokolwiek porządku społecznego. Wychowuje ludzi cynicznych, przekonanych, że nic nie jest na poważnie, a zatem wszystko wolno, bo normy i zasady są dla naiwniaków. W takich warunkach nie ma szans nie tylko na budowę konserwatywnego społeczeństwa. Nie ma szans na budowę jakiegokolwiek społeczeństwa. Pozostaje tylko wymuszać posłuszeństwo kontrolowanymi przez polityków prokuraturą, policyjną pałką czy sądem.
Najwyraźniej wielu Polaków tę hipokryzję akceptuje i jest gotowych postawić iluzję norm nad ich rzeczywiste obowiązywanie. Dobrym przykładem pragnienia wiary w to, że pod rządami cynicznej prawicy Polska pozostanie konserwatywnym społeczeństwem, był niedawny tekst Grzegorza Górnego z portalu wPolityce.pl poświęcony Rosji Władimira Putina. Autor cytował w nim obszernie rosyjskiego prezydenta, a jego diagnozę domniemanego upadku obyczajowego państw zachodnich oraz pochwałę stanu rzeczy w Rosji nazwał „zdroworozsądkowymi wywodami”, które mogą przekonać wielu konserwatystów. W opowieści Putina Rosja jest przedstawiana jako ostatni bastion tradycyjnej europejskiej kultury niezniszczonej polityczną poprawnością, prawami kobiet czy szacunkiem dla osób LGBT.
Chodzi jednak o to, że ta wizja Rosji jako ostoi z jednej strony konserwatyzmu, a z drugiej tolerancji, którą Putin powtarza od lat, nie ma pokrycia w rzeczywistości. Wystarczy rzut oka na statystyki dotyczące średniej długości życia (zwłaszcza mężczyzn), liczby samobójstw i innych przyczyn przedwczesnej śmierci, liczby dokonywanych aborcji czy udzielanych rozwodów, aby przekonać się, że rosyjskiemu społeczeństwu bliżej do stanu całkowitej anomii niż spełnienia ideału tradycyjnych, trwałych i szczęśliwych rodzin. Opowieść Putina (nawiasem mówiąc rozwodnika i ojca dzieci z nieformalnych związków) jest oparta na hipokryzji tak samo, jak opowieść Kaczyńskiego.
Konserwatywni populiści – od Viktora Orbána przez Trumpa po Kaczyńskiego – uwodzą wyborców obietnicami przywracania wartości i tradycyjnego porządku. Hasłami powrotu do czasów, kiedy ludzie byli przyzwoici i ufni, a uścisk dłoni znaczył więcej niż spisana umowa. Pal licho, że nigdy tak nie było. Gorzej, że ludzie głoszący te wartości są ich całkowitym zaprzeczeniem. Dlatego zamiast po prostu praktykować to, co głoszą, muszą zawsze i wszędzie szukać winnych tego, że im się nie udaje.
Skutek jest taki, że w miejsce konserwatywnego społeczeństwa opartego na wspólnym poszanowaniu tradycyjnych norm tworzymy społeczeństwo cyniczne, zastraszone i rozbite na atomy. Zamiast wymarzonej przez Kaczyńskiego Bawarii, dostajemy Rosję. I to tę prawdziwą, nie z opowieści Władimira Putina.
*Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współtwórcą „Podkastu amerykańskiego”