Marta w październiku 2016 r. ma 14 lat. Nie wie, jak się nazywa premier, jaka partia rządzi w Polsce, ale czuje przeciwko nim gniew. Dziś Marta ma 19 lat. Nie idzie na palenie lampek pod TK w rocznicę wyroku. Dużo w niej goryczy. Jest zła na organizatorki strajków i opozycję

Poniedziałek
Marta w 2016 r. ma 14 lat i jest w drugiej klasie gimnazjum. Interesują ją gry i filmy Marvela. 3 października akurat pada. Tego dnia, z czarną parasolką pod pachą, Marta idzie na plac Zamkowy w Warszawie. Obok niej stoi ok. 30 tys. innych osób. Głównie kobiet. Do końca tygodnia do szkoły będzie chodzić ubrana na czarno. Nie wie, jak się nazywa premier, jaka partia rządzi w Polsce, ale po raz pierwszy czuje przeciwko nim gniew.
Tydzień wcześniej, 23 września, Sejm odrzuca obywatelski projekt ustawy liberalizującej prawo aborcyjne. Pod projektem, który zjednoczył różne organizacje kobiece, podpisało się 215 tys. osób. Tego samego dnia odbywa się I czytanie obywatelskiego projektu „Stop aborcji”, przewidującego całkowity zakaz przerywania ciąży – nawet gdyby byłaby ona wynikiem gwałtu lub zagrażała życiu i zdrowiu matki.
Inicjatywa pro-life wywołuje silny sprzeciw. Dwa dni po skierowaniu projektu do prac w komisji sejmowej w miastach w całej Polsce odbywają się manifestacje pod hasłem „Czarny Protest – Lista Hańby” (od nazwisk ok. 300 posłów, którzy głosowali przeciwko projektowi złagodzenia prawa aborcyjnego albo za dalszymi pracami nad jego zaostrzeniem). W kolejnym tygodniu, w poniedziałek, kobiety wychodzą na ulice już w 150 miejscowościach w Polsce i za granicą. To bunt nie tylko przeciw surowym przepisom dotyczącym przerywania ciąży, ale szerzej, przeciwko odbieraniu kobietom ich praw. Kwestia aborcji jest tylko punktem zapalnym. Uczestniczki nawiązują do strajku mieszkanek Islandii z 24 października 1975 r., który miał uświadomić mężczyznom wartość pracy kobiet (tego dnia powstrzymały się od wykonywania obowiązków zawodowych i domowych). Społeczny komitet organizacyjny pisze wtedy: „Ogłaszamy jednodniową akcję ostrzegawczą. Nazwaliśmy ją Ogólnopolskim Strajkiem Kobiet. 3 października nie idźcie do pracy albo na uczelnię. Skorzystajcie z urlopu na żądanie, z dnia wolnego na opiekę nad dzieckiem”.
Do historii przejdą zdjęcia zatłoczonych ulic, wyścielonych czarnymi parasolkami, które przez przypadek stały się symbolem protestu. Skutecznego. Trzy dni później Sejm odrzuca projekt zakazujący aborcji. Prezes PiS Jarosław Kaczyński rzekomo przestraszył się skali sprzeciwu. Nie chciał zatargu z kobietami i wojny społecznej. Z dzisiejszej perspektywy jest jasne, że miał wtedy na głowie inne sprawy – przede wszystkim zmiany w sądach – i dlatego nie chciał otwierać kolejnego frontu. Powstaje jednak złudne poczucie wygranej.
Czwartek
Zwrot akcji następuje cztery lata później, 22 października 2020 r. Jest środek pandemii, liczba dziennych przypadków zakażeń i zgonów rośnie lawinowo. W godzinach popołudniowych pod Trybunałem Konstytucyjnym przy al. Szucha stoi plandeka, pod którą tłoczy się grupa ludzi. Obok niej na chodniku leżą głośniki transmitujące ogłaszany właśnie wyrok TK. „(…) Jest niezgodna z konstytucją” – powiedziała Julia Przyłębska. Pod prowizorycznym namiotem wybucha dzika radość. Są tam m.in. politycy Konfederacji i aktywistka pro-life Kaja Godek, którą mężczyźni zaczynają podrzucać na rękach. Raz, drugi, trzeci. – Jest, udało się! – krzyczy Godek, łapiąc oddech.
Wniosek do trybunału w sprawie niekonstytucyjności przepisów zezwalających na aborcję w przypadku dużego prawdopodobieństwa ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu złożyła 27 października 2017 r. grupa posłów (m.in. PiS, Kukiz, Wolni i Solidarni). Ciężar odpowiedzialności został więc przeniesiony z Sejmu na instytucję zawłaszczoną w ostatnich latach przez nominatów partii rządzącej. Po wyroku Polska staje się jednym z krajów o najsurowszych przepisach aborcyjnych w Europie – obok Watykanu, San Marino i Malty, gdzie przerywanie ciąży było wtedy zakazane we wszystkich przypadkach. We wrześniu 2021 r. San Marino przeprowadzi referendum w tej sprawie i ogromna większość mieszkańców opowie się za liberalizacją ustawy. W efekcie aborcja ma być dozwolona do 12. tygodnia ciąży. To standard w wielu krajach europejskich.
W odległości kilkudziesięciu metrów od radującej się Kai Godek pod trybunałem stoi grupa kobiet w różnym wieku. Milczą, są wyraźnie zszokowane. Zakładały, że prawo, które nazywano latami zgniłym kompromisem, jest nie do ruszenia. Myliły się. Od tego momentu bieg zdarzeń gwałtownie przyspiesza. 24 godzin później nie ma już grupki milczących kobiet – na ulice wychodzą tłumy. Warszawa, ale i inne miasta w Polsce zaczynają wyglądać tak, jakby szykowały się na zbrojne zamieszki. Przy al. Szucha – obok gęstych policyjnych kordonów – pojawiają się barierki, które zostaną tam do dziś. Ludzie spontanicznie wędrują pod siedzibę trybunału, a także pod dom prezesa PiS, by zaprotestować przeciwko zaostrzeniu prawa, a także sposobowi, w jaki to zrobiono. „Myślę, czuję, decyduję”, „Moje ciało, mój wybór” – to najważniejsze hasła tych dni. Na transparentach można wyłapać też bardziej wulgarne slogany i osławione już osiem gwiazdek, co zresztą skrupulatnie czynią politycy rządzący i wspierające ich media. Głównym motorem formującego się ruchu społecznego jest poczucie utraty podstawowych praw oraz brutalna ingerencja w najbardziej intymną sferę życia prywatnego. Na ulice wychodzą głównie młodzi, do tej pory często niezainteresowani polityką. „Wolność, kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem” – śpiewał tłum, który wędrował z ul. Mickiewicza w stolicy, paraliżując część miasta.
Emocje nie opadają przez wiele dni – nawet wtedy, gdy policja przestaje już tylko apelować o rozejście się, zaś w rękach funkcjonariuszy ubranych po cywilnemu pojawiają się tzw. batony, czyli pałki teleskopowe. Protestujący nie odpuszczają też, gdy przy rondzie de Gaulle’a ze strony napierających pseudokibiców sypią się race i w ruch idzie gaz pieprzowy. Część osób oburzonych wyrokiem TK idzie też pod kościoły, obarczając hierarchów współodpowiedzialnością. Dochodzi do materialnych zniszczeń i wtargnięć na msze. Na tym tle pojawia się jeden z pierwszych zgrzytów w gronie protestujących. Nie wszyscy popierają protesty w kościołach – spora część tych, którzy wyszli na ulice, by okazać swój sprzeciw, to mniej lub bardziej praktykujący katolicy. Ale jest to na rękę rządowi. Pod koniec października prezes Kaczyński mówi: „Musimy bronić kościołów. Za każdą cenę. Wzywam wszystkich członków PiS i tych, którzy nas wspierają, do tego, żeby wzięli udział w obronie Kościoła. To atak, który ma zniszczyć Polskę. Ma doprowadzić do triumfu sił, których władza w gruncie rzeczy zakończy historię narodu polskiego”. Władza przedstawia swoją reakcję na demonstracje jako batalię z przeciwnikami Kościoła.
W tłumie protestujących idzie też Marta, która w październiku 2020 r. jest już w klasie maturalnej. Wyszyła na maseczce czerwoną błyskawicę, dwa wieczory spędza na przygotowaniu plakatów. Jest na niemal każdym strajku. Już wie, jak się nazywa premier, prezydent, w wakacje wzięła udział w pierwszych wyborach. Nie miała wątpliwości, na kogo na pewno nie zagłosuje. W drugiej połowie roku przychodzą wezwania z sądu. W sumie trzy. Jedno za blokowanie ulic, dwa za udział w nielegalnym zgromadzeniu. Na komisariat idzie z kolczykami ułożonymi w napis ACAB (skrót od sloganu „All Cops Are Bastards”, czyli „wszyscy policjanci to skurw…”).
Przez jakiś czas ludzie, którzy wyszli na ulice, liczą, że w pisemnym uzasadnieniu wyroku TK znajdzie się coś, co złagodzi jego wydźwięk. Prezydent Andrzej Duda składa w Sejmie własny projekt ustawy, który nazywa „kompromisowym”. Jego propozycja dopuszcza aborcję w przypadku wady letalnej płodu. Pierwsza dama Agata Kornhauser-Duda pytała wówczas o to, czy kobiety powinny być zmuszane do heroizmu, mówi: „Mam tutaj wątpliwości”. Prezydencka córka Kinga, która miała być głosem młodego pokolenia, napisała w mediach społecznościowych: „Wierzę, że zgodnie z moimi osobistymi przekonaniami, ja nie zdecydowałabym się na przerwanie ciąży. Nie uważam jednak, że inne kobiety mają myśleć i działać w taki sam sposób jak ja. Każdy człowiek ma wolną wolę”.
Projekt Pałacu trafia do komisji sejmowych i tam przepada. Nie zrobiono też nic z projektem zgłoszonym przez Lewicę zaraz po ogłoszeniu wyroku TK. To miała być tzw. ustawa ratunkowa, która przede wszystkim depenalizowała „pomoc i nakłanianie” do aborcji. Jej autorki – m.in. Magdalena Biejat i Agnieszka Dziemianowicz-Bąk – kilka razy występowały z wnioskiem o skierowanie projektu do dalszych prac, ale za każdym razem bez skutku.
Orzeczenie trybunału zostaje opublikowane w nocy 27 stycznia. Protesty jeszcze potrwają w kolejnych miesiącach, ale stopniowo będą tracić swoją moc.
Piątek
Jest 22 października 2021 r., rondo Dmowskiego. W obiegu potocznym ma też drugą nazwę – rondo Praw Kobiet. Aktualnie trwa jego przebudowa. Wszędzie piach, koparki i inny sprzęt. Pośrodku stoi grupa aktywistek m.in. z Aborcyjnego Dream Teamu, które wspierają kobiety z trudnymi ciążami. Pomagają np. w organizowaniu wyjazdów zagranicznych na zabiegi. Wokół nich są osoby, które przyszły w rocznicę wyroku trybunału. Jest i policja, choć nie bardzo ma co robić. Nie ma tłumu ani nawet wielkich emocji.
Marty w tej grupie nie ma. Jest na kwarantannie. Dziś ma 19 lat, kilka przesłuchań na policji za sobą. Wie, jak znaleźć projekty ustaw na stronach sejmowych, jak działa machina ustawodawcza. Dużo w niej goryczy. Jest też zła na organizatorki strajków i bezwład opozycji. Nie idzie też na palenie lampek 1 listopada pod trybunałem w Warszawie.
W stolicy i innych miastach w kraju zbierają się tego dnia ludzie. Niektórzy trzymają w dłoniach tabliczki z hasłami: „#AniJednejWięcej”, „Jej serce też ciągle biło”. Zapalają znicze, stoją w ciszy, by uszanować prośbę rodziny zmarłej kobiety. Tym razem nie chodzi o prawo będące na papierze. Chodzi o 30-letnią Izabelę, która trafiła do szpitala w Pszczynie w 22. tygodniu ciąży z tzw. bezwodziem. Jej ciąża była obarczona poważnymi wadami genetycznymi. Jeszcze ze szpitala kobieta pisała do rodziny, że czuje się coraz gorzej, że jej temperatura rośnie, a lekarze zwlekają z podjęciem decyzji o usunięciu płodu. W końcu rozwija się u niej sepsa. Umiera ona, obumiera też płód. Rodzina składa zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu popełnieniu przestępstwa tzw. błędu medycznego. W sprawie toczy się śledztwo. Niezależnie od działań prokuratorów słychać głosy, że wyrok TK wywołał u lekarzy efekt mrożący, co przyczyniło się do śmierci Izabeli. Organizacje kobiece zarzucają medykom, że w imię serwilizmu i własnego świętego spokoju poświęcają zdrowie i życie kobiet. Ci przekonują z kolei, że medycyna jest sztuką i – żeby ją uprawiać – powinni mieć możliwość podejmowania również trudnych i radykalnych decyzji. A nie – jak argumentował ostatnio na łamach DGP prof. Mariusz Zimmer, prezes Polskiego Towarzystwa Ginekologów i Położników – stać pod pręgierzem i zastanawiać się, kiedy padną wobec nich zarzuty.
Historia Izabeli porusza wielu ludzi. Do Aborcyjnego Dream Teamu odzywają się kobiety, które też mają doświadczenia z lekarzami zwlekającymi z podjęciem decyzji, czekającymi na obumarcie płodu. Z ust polityków prawicy słychać, że to żerowanie na ludzkiej tragedii dla osiągnięcia własnego celu, czyli wymuszenia zmiany przepisów. Najgłośniej wybrzmiewają słowa Marka Suskiego: „To, że ludzie umierają, to jest biologia, zdarzają się rzeczywiście błędy lekarskie, zdarzają się po prostu osoby chore. I niestety wciąż czasem przy porodach kobiety umierają. To nie jest rzecz, która się nie zdarza, choć nikomu tego nie życzymy, ale z całą pewnością nie ma żadnego związku z jakąkolwiek decyzją trybunału”.
Ten sam polityk w styczniu tego roku zapewniał w Polskim Radiu, że prace nad ustawą w sprawie aborcji będą prowadzone tak, by uwzględnić sytuacje skrajne. Dziś działacze PiS zaprzeczają, by jakiekolwiek prace nad nowymi przepisami trwały.
Historia Izabeli nie wyprowadza jednak tłumów na ulice. Dlaczego? 1 listopada ludzie stojący pod trybunałem też się nad tym zastanawiają. Niektórzy liczyli, że tragedia będzie punktem zapalnym, który uruchomi zmiany. Przywoływali przykład Irlandii, gdzie podobna historia doprowadziła do referendum i liberalizacji prawa aborcyjnego. Ale byli i tacy, którzy mówią o efekcie żaby. Płaz włożony do garnka z chłodną wodą postawioną na ogniu na początku nie ucieka, nie czuje zagrożenia. Temperatura powoli rośnie. Gdy żaba to dostrzega, jest już za późno. Ugotowała się. Tak jest, przekonywali zebrani, ze stopniowym odbieraniem nam praw.
Koniec tygodnia
Kilka dni temu marszałek Sejmu ogłasza, że kieruje projekt #StopAborcji do pierwszego czytania. Jego autorzy chcą wprowadzić definicję mówiącą, że „dzieckiem jest człowiek w okresie od poczęcia do osiągnięcia pełnoletniości”. Konsekwencje takiej zmiany byłyby daleko idące: aborcja byłaby w kodeksie karnym zrównana z zabójstwem. Matce i lekarzowi mogłoby grozić od 5 do 25 lat pozbawienia wolności, a w skrajnej sytuacji dożywocie.
Do Sejmu ma też trafić szumnie zapowiadany projekt liberalizujący ustawę o przerywaniu ciąży. Okazuje się jednak, że pod inicjatywą ustawodawczą „Legalna aborcja. Bez kompromisów” nie udało się jeszcze zebrać wymaganych 100 tys. podpisów (pod projektem „Stop Aborcji” w 2017 r. podpisało się 830 tys. osób, pod tym najnowszym ‒ 130 tys.). Propozycja zakłada m.in. możliwość bezpiecznego przerywania ciąży do 12. tygodnia, a w szczególnych przypadkach także później, koniec z nadużywaniem klauzuli sumienia, depenalizację pomoc przy aborcji, reformę procedury sprzeciwu pacjenckiego i rozszerzenie programu badań prenatalnych.
Komitet inicjatywy ustawodawczej „Legalna aborcja. Bez kompromisów” zostaje oficjalnie zarejestrowany w Sejmie, w jego skład wchodzą przedstawicielki organizacji kobiecych, polityczki. Aktywistki mówią, że się nie poddają. Słyszymy, że jest szansa na zebranie podpisów jeszcze w tym roku i złożenie w grudniu projektu w Sejmie. Czy się uda, skoro w samym komitecie wciąż trwają dyskusje, kiedy najlepiej to zrobić?
Historia zatacza koło. Po ponad pięciu latach znów mamy dyskusję o zmianach prawnych dotyczących aborcji. Z tą różnicą, że projekt radykalnie zaostrzający zasady przerywania ciąży oraz odpowiedzialność matki i lekarza jest już gotowy i może niebawem dostać zielone światło. Projekt zakładający liberalizację ustawy jeszcze czeka na swój czas w parlamencie. Zanim zostanie formalnie wniesiony, inicjatywa #StopAborcji może zostać skierowana do dalszych prac w komisjach.
Na tym nie koniec. Jeśli nie Sejm, to po raz kolejny do zaostrzenia prawa może doprowadzić sąd. Liczba aborcji przeprowadzonych ze względu na zagrożenie życia matki (jedyna obok gwałtu dopuszczalna obecnie przesłanka do zabiegu) wzrosła z trzydziestu paru rocznie do 300. Jak tłumaczą organizacje wspierające kobiety w tej sferze, zdecydowaną większość zabiegów przeprowadzono z powodu zagrożenia zdrowia psychicznego ciężarnych. Jerzy Kwaśniewski, prezes Ordo Iuris, organizacji, która lobbuje za zakazem aborcji, uważa, że dobrostan psychiczny nie jest wskazaniem do aborcji. – Skoro mamy różne opinie praktyków i skoro mamy tak różne działania samych lekarzy i szpitali w oparciu o tw same przepisach prawa, zasadne jest, by w tej sprawie wypowiedział się Sąd Najwyższy. I myślę, że prędzej czy później do tego dojdzie w którejś ze spraw – przekonuje Kwaśniewski.
Dni, które przed nami
Po wyroku TK PiS obiecał m.in. rozszerzenie ustawy „Za życiem”. Chodziło o to, by kobieta, która zajdzie w ciążę obarczoną wadą letalną, mogła dostać jak najlepszą, kompleksową opiekę – medyczną, psychologiczną, prawną. Jak jednak opisywaliśmy, zapowiedziane niemal rok temu zmiany rodziły się w bólach. Wymagały żmudnych ustaleń między Ministerstwem Rodziny, ministrem Michałem Wójcikiem (jako przedstawicielem Solidarnej Polski) i Parlamentarnym Zespołem na rzecz Życia i Rodziny. W końcu nawet zasiadający w zespole poseł PiS Bartłomiej Wróblewski, który był inicjatorem wniosku w sprawie aborcji do TK, nie krył zaniepokojenia sytuacją. Wiceminister rodziny Paweł Wdówik, koordynujący prace nad ustawą, twierdzi z kolei, że projekt jest gotowy i w ciągu dwóch miesięcy powinien znaleźć się w Sejmie. Przewiduje on m.in. nałożenie na lekarzy obowiązku informowania pacjentek o istnieniu hospicjów perinatalnych.
Problem w tym, że niektórzy mali pacjenci takich placówek często wymagają opieki miesiącami, a w pojedynczych przypadkach – latami. Trafiają więc do dziecięcych hospicjów, głównie domowych, prowadzonych przez fundacje, które gros swojej działalności finansują z 1 proc. Czasem to 20 proc. całego budżetu, czasem niemal połowa. Ostatnio organizacje te alarmowały, że zwiększenie w ramach Polskiego Ładu kwoty wolnej od podatku może uderzyć w ich funkcjonowanie poprzez zmniejszenie wpływów z 1 proc. Złagodzić ten skutek miała senacka propozycja podniesienia tej kwoty do 1,2 proc. Jednak Sejm tę poprawkę odrzucił. ©℗
Do Aborcyjnego Dream Teamu odzywają się kobiety, które też mają doświadczenia z lekarzami zwlekającymi z podjęciem decyzji, czekającymi na obumarcie płodu. Z ust polityków prawicy słychać, że to żerowanie na ludzkiej tragedii dla osiągnięcia własnego celu