Prawie równo rok temu pisałam, że kwoty i parytety to jakiś wymysł, który ustawia kobiety w roli grupy specjalnej troski. Że płeć nie ma znaczenia w przypadku kariery zawodowej, bo liczą się w tym obszarze przede wszystkim kompetencje i umiejętności. I że jedynie słabe statystyki udziału pań w biznesie, gospodarce czy polityce mogłyby służyć mi jako argument do poparcia ustawowego nakazu przydzielania miejsc we władzach spółek i/lub w ławach parlamentarnych.
Dziś mam przekonanie, że i takie uzasadnienie nie odgrywa jakiejkolwiek roli. Maszyna równouprawnienia jest w pełnym ruchu i jak wskazują różne dane, nie da się jej już zatrzymać (na całe szczęście). Napędza ją głośna debata o prawach kobiet (a ta się toczy nieustannie i powoli kruszy utarte schematy), świetne wykształcenie, kwalifikacje, ambicje i determinacja tzw. płci słabszej. Udział panów w tym procesie też trzeba odnotować – zaczynają się przyzwyczajać (zaryzykowałabym: akceptują), że nie tylko oni mogą rządzić światem albo firmą i że obowiązki domowe ich również dotyczą. Ręce same składają się do oklasków w podziękowaniu dla obu płci.
Nie twierdzę, że w ciągu minionych 12 miesięcy w zarządach czy radach nadzorczych firm w Polsce zaroiło się od osób płci pięknej (choć z przyjemnością obserwuję pewną pozytywną tendencję). Ale kiedy przyglądam się liczbom kobiet na stanowiskach kierowniczych w urzędach (ponad połowa), rozpoczynających działalność gospodarczą (co trzecie nowo otwierane przedsiębiorstwo) albo w naszym Sejmie (110 na 460 mandatów poselskich), to wiem, że żadne kwoty i parytety nie są potrzebne. Polki również bez nich poradzą sobie ze zdobywaniem foteli prezesów (wiceprezesów) zarządów i przewodniczących (albo członków) rad nadzorczych, tak jak przejmują funkcję głowy rodziny. To tylko kwestia czasu.