Zdaniem politologów może to być m.in. efekt tragedii smoleńskiej. – Wspólna narodowa żałoba mogła obudzić potrzebę obywatelskiego działania. Wiele osób, szczególnie młodych, po raz pierwszy uczestniczyło w tego rodzaju narodowej mobilizacji – uważa dr Rafał Matyja. Jednak nadal nie są to wysokie wskaźniki. Daleko nam do wyników z pierwszych wyborów prezydenckich, gdy dwóch na trzech Polaków szło do urn.
Problem niskiej frekwencji w krajach Europy Zachodniej, na przykład w Belgii, Grecji, Austrii i Szwajcarii, czy w wielu krajach Ameryki Południowej próbuje się rozwiązać, nakładając na obywateli obowiązek wyborczy. W Polsce temat ten powraca w dyskusjach od dłuższego czasu. Jest jednak zbijany kontrargumentami. – Demokracja polega właśnie na wolnym wyborze – tłumaczy politolog dr Rafał Matyja.

Kampania bez emocji

W Wielkiej Brytanii po słabym zainteresowaniu wyborami parlamentarnymi w roku 2005 pojawiła się propozycja, by za każdy głos płacić 10 funtów. Według symulacji przeprowadzonej przez media mogłoby to podnieść frekwencję nawet do 83 procent. Pomysł, podobnie jak karanie grzywną za nieoddanie głosu, został jednak uznany za absurdalny.
W Polsce do mobilizacji społeczeństwa wykorzystuje się kampanie społeczne. To najpewniej ich efektem jest wzrost słupków frekwencyjnych. Tak było w roku 2007, tak było i tym razem.
Te działania pewnie powodowałyby większy efekt, gdyby nie pozbawiona emocji kampania. Matyja przypomina, że atmosfera letniego weekendu nie sprzyja obywatelskiej aktywności. Wiele osób zajętych jest też powrotem do normalnego życia po powodzi. Nasi rozmówcy dostrzegają jednak w bierności wyborczej niemal połowy społeczeństwa i pozytywne strony. – Oznacza to, że sytuacja jest stabilna i ludzie nie czują potrzeby, by coś w państwie zmieniać – mówi Rafał Matyja.

Europa nie lubi głosować

Biorąc pod uwagę frekwencję wyborczą, możemy się czuć Europejczykami. Niewielkie zainteresowanie wyborami prezydenckimi to także specyfika innych krajów europejskich, w których rangę tych wyborów można porównać do polskich, na przykład Portugalii i Austrii. Tam frekwencja wynosiła ostatnio odpowiednio 62 i 48 procent. Podobieństw szukać można także we Francji. – Choć tam panuje ustrój prezydencki, to do kandydowania na stanowisko prezydenta w Polsce i we Francji wysuwa się najważniejszych polityków – mówi Rafał Matyja. W ostatnich wyborach we Francji do urn poszło wprawdzie rekordowo dużo, bo aż 87 proc. uprawnionych, ale był to wyjątek. Do walki stanęli wówczas kandydaci dwóch skrajnie przeciwstawnych obozów politycznych. I w dodatku obydwoje – Segolene Royal i Nicolas Sarkozy – wyjątkowo wyraziści. Pięć lat wcześniej, gdy wygrywał Jacques Chirac, frekwencja wynosiła jedynie 50,23 proc. – Frekwencja jest wysoka, kiedy wyborom towarzyszą emocje – mówi socjolog prof. Andrzej Rychard.

Różnice nakręcają frekwencję

To różnice między kandydatami dają obywatelom poczucie wyboru i zachęcają do głosowania. W Polsce takim przykładem są wybory z roku 1995, kiedy o urząd prezydenta walczyli Aleksander Kwaśniewski i Lech Wałęsa. W pierwszej turze frekwencja wynosiła wtedy 64,7 proc., w drugiej – 68,2 proc. To rekord po 1989 r.
– Tamte wybory były wyjątkowe – wyjaśnia Rafał Matyja. I tłumaczy, że wówczas po raz pierwszy wybór dotyczył kandydata na prezydenta z postkomunistycznym rodowodem. – Starły się dwie wizje Polski, dla wielu było to głosowanie przeciw, a nie za, i ta sama prawidłowość podniosła frekwencję w wyborach parlamentarnych w 2007 r., gdy Polacy zmobilizowali się przeciw PiS – przypomina Matyja.
Obecna kampania takich emocji nie wyzwalała.
– Cechowała ją niska temperatura sporów, nie było ostrego zarysowania różnic – mówi Kuba Antoszewski, socjolog z firmy badawczej SMG/KRC.
*Źródło: TNS OBOP, dane na godz. 20.00