Zza covidowej mgły (tak, to już oficjalna nazwa dolegliwości, która doskwiera niektórym ozdrowieńcom), która wciąż nad nami wisi, trudno dostrzec, że na świecie dzieje się coś więcej niż tylko pandemia.
A przecież lada moment Unię Europejską na dobre opuści Wielka Brytania. Brexit stanie się takim samym faktem jak szczepionka na koronawirusa.
Na pierwszy rzut oka angielskie wyjście nie ma wiele wspólnego z preparatem chroniącym przed COVID-19. Ale to tylko pozory. Szczepionki czy – szerzej – leki są bowiem nieodłącznie związane z regulacją: żeby podać je ludziom, jakiś urząd musi je zatwierdzić. Z regulacjami zaś związane jest, jak się je czasem ładnie nazywa, otoczenie prawne. Do jego kształtowania Londyn będzie mógł podejść wraz z początkiem przyszłego roku z większą swobodą.
Z otoczeniem prawnym związane jest chwytliwe hasło „Singapuru nad Tamizą”. Był to pomysł, który jeszcze parę lat temu podnosili zwolennicy opuszczenia UE w Wielkiej Brytanii. Chodziło o to, żeby u wrót Wspólnoty stworzyć po brexicie deregulacyjny raj, który przyciągnie biznes na tamtą stronę kanału La Manche. W efekcie Brytyjczycy mogliby konkurować z Unią właśnie otoczeniem prawnym, wynagradzając w ten sposób niejako biznesowi utracenie dostępu do jednolitego rynku.
O Singapurze nad Tamizą nie słychać od jakiegoś czasu, przede wszystkim ze względu na to, że takiej deregulacji – np. jeśli idzie o wymogi prawa pracy, standardy środowiskowe czy dotyczące jakości produktów – mało kto w Wielkiej Brytanii chce. Niemniej jednak duch pomysłu gdzieś nad Tamizą krąży. Świadczą o tym dwa wydarzenia, które miały tam miejsce w ciągu ostatnich paru tygodni.
Pierwszym było ekspresowe tempo, z jakim brytyjski odpowiednik naszego Urzędu Rejestracji Leków i Urządzeń Medycznych – Agencja Regulacji Leków i Produktów Zdrowotnych (MHRA) – dopuścił do użytku pierwszą szczepionkę przeciw koronawirusowi. Brytyjczycy zrobili to w ubiegłym tygodniu, w rezultacie czego akcja szczepień po drugiej stronie kanału La Manche zacznie się już dzisiaj.
Dla porównania decyzja Euro pejskiej Agencji Leków (EMA) – urzędu, któremu podlega Polska – w sprawie szczepionki Pfizera jest spodziewana po świętach. To może dziwić, w końcu zarówno MHRA, jak i EMA oceniają bezpieczeństwo preparatu na podstawie podobnego zestawu dokumentów dostarczonego przez producenta. Obydwie posiłkują się radami ekspertów, których po obu stronach kanału nie brakuje – a mimo to jedna już wydała glejt szczepionce, a druga dopiero to zrobi.
Kolejnym jest fakt, że rząd w Londynie zdecydował się przeznaczyć 33 mln funtów (ok. 160 ml zł) na badanie, w którym ochotnicy będą celowo zakażani koronawirusem. Pomysł nie jest nowy; pojawił się krótko po rozpoczęciu pandemii. Jego zwolennicy argumentowali, że globalny kryzys zdrowotny wywołany przez koronawirusa jest zbyt poważny, żeby potencjalne leki i szczepionki przeciw SARS-CoV-2 dopuszczać w „zwykłym trybie”. Zamiast czekać tygodniami – mówili – aż uczestnicy badań klinicznych zakażą się wirusem gdzieś w swoim otoczeniu, po prostu zakaźmy ich od razu. I od razu przejdźmy do testowania szczepionki.
Pomysł spotkał się jednak z umiarkowanym entuzjazmem ze strony środowiska naukowego. Celowe zakażanie ludzi bądź co bądź śmiertelnym wirusem rodzi bowiem niełatwe do rozstrzygnięcia dylematy etyczne. Pomimo to ekipa Borisa Johnsona zdecydowała się wyasygnować środki – i to niemałe – na przygotowanie do takiego badania, chociaż musi ono jeszcze zostać zatwierdzone przez MHRA i Urząd ds. Badań Medycznych (HRA), który orzeka o etyczności badań. W żadnym innym kraju się na to nie zdecydowano, chociaż były przymiarki.
Każde z tych zdarzeń ma racjonalne wytłumaczenie. Wielka Brytania znajduje się w środku największego kryzysu zdrowotnego od lat, w związku z czym MHRA postanowiła swoją decyzję wydać jak najszybciej; nie znaczy to jednak, że jej meritum jest gorsze czy słabiej przemyślane (nie znaczy to też, że nie ma przesłanek, aby robić to dłużej jak EMA). Podobnie wspomniane badanie, choć kontrowersyjne, może zapewnić nam bezcenną wiedzę – np. odnośnie do tego, ile wirusa musi się dostać do organizmu, żeby doszło do zakażenia (patogen będzie podawany w spreju, gdzie można kontrolować ilość cząstek wirusowych).
Nie sposób jednak pozbyć się wrażenia, że pobrzmiewa w nich dalekie echo Singapuru nad Tamizą – idei, której elementem jest przekonanie, że otoczenie regulacyjne nie powinno być kijem włożonym w kręcące się szprychy postępu. Tym bardziej że Brytyjczycy konsekwentnie budują swój wizerunek jako pionierów w dziedzinie rozwiązań prawnych w szeroko rozumianej medycynie: w 2016 r. kraj jako pierwszy na świecie zalegalizował procedurę przezwaną przez media „dziećmi z trojga rodziców” pozwalającą uniknąć rzadkich chorób o podłożu genetycznym. Ten pragmatyzm regulacyjny sprzyja utrzymaniu Zjednoczonego Królestwa w ścisłej czołówce badań naukowych na świecie, a co za tym idzie – atrakcyjności z punktu widzenia biotechnologicznego biznesu. Brexit może ten trend jeszcze pogłębić; Singapur już puka. ©℗