Manifestanci zdominowali ulice pomimo pandemicznych zakazów. Także ulice w miasteczkach, których mieszkańcy głosowali w ostatnich wyborach na prawicę. Adresatem tych protestów nie jest Trybunał Konstytucyjny, choć to jego werdykt jest podważany. Trochę stał się nim Kościół. Ale tak naprawdę najmocniej wygraża się Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Jesienią 2016 r., stając w obliczu Czarnego Protestu, prezes PiS szybko uznał, że nie wygra. Projekt rozszerzający antyaborcyjne restrykcje o tę samą „eugeniczną przesłankę”, zgłoszony przez Ordo Iuris, został więc bezterminowo zablokowany. Kaczyński był za to nazywany przez najgorliwszych proliferów „Herodem”, o czym dziś się nie pamięta. Prezes PiS uznał konflikt z tradycjonalistami za mniejsze zagrożenie niż dalsze rozszerzanie się protestu.
Po co to Kaczyńskiemu
Nikt z polityków PiS nie kwestionuje tego, że prezes TK Julia Przyłębska nie zrobi niczego bez zgody Kaczyńskiego. Dlaczego więc tym razem prezes zmienił zdanie? Dlaczego zgodził się na podpalenie Polski?
Zaraz po orzeczeniu TK opozycja orzekła, zgodnie z tradycją naszej polityki, że chodziło o wplątanie nas w spór ideologiczny, by przyćmić nieradzenie sobie rządzących z wirusem. Można w ten sposób spekulować, bo przecież Kaczyński nigdy nie był żarliwym zwolennikiem całkowitego zakazu aborcji. Ale politycy bliscy Kaczyńskiemu tłumaczą to inaczej. – Od jakiegoś czasu uważał, że trzeba tę sprawę załatwić. Czas po wszystkich kampaniach, kiedy do następnych wyborów zostało trzy lata, wydał mu się bezpieczny. Inną sprawą jest rozegranie tego na poziomie socjotechniki. Bez próby opakowania tego choćby hojniejszą opieką nad niepełnosprawnymi dziećmi, bez żadnej własnej agendy, wyszło jak najgorzej – objaśnia ważny członek władz PiS.
Kaczyńskiego miała szczególnie podrażnić konserwatywna krytyka, zarzucająca mu, że ważniejsza jest dla niego obrona zwierząt niż zapewnienie ochrony nienarodzonym dzieciom z zespołem Downa. Bolał go ten zarzut, uważał go za wodę na młyn prawicowej opozycji spod znaku Konfederacji, której w 2016 r. nie było. Utrącenie tych zarzutów wydało mu się ważniejsze niż ryzyko przesunięcia się dużych grup elektoratu w lewo i rozbudzenia nastrojów antykatolickich.
Ktoś jeszcze miał swój udział w odblokowaniu sprawy aborcji – Andrzej Duda. Prezydent zaczął wywierać nacisk na PiS: nie zawetuje piątki dla zwierząt, jeśli zrobi się coś dla uchylenia „przesłanki eugenicznej” w ustawie antyaborcyjnej. Na tym tle może dziwić głos Kingi Dudy za „aborcyjnym kompromisem”. Choć później w wypowiedzi dla Polsatu jej ojciec sam po części zdystansował się od wyroku TK, stwierdzając, że „rozumie kobiety”.
A skoro Kaczyński przystał na swoistą licytację z Solidarną Polską na prawicowość, intencje jego i Dudy się zbiegły. Uruchomiono więc wniosek zamrożony przez prezes TK od miesięcy. Czy ze świadomością społecznych konsekwencji?
Spór symboliczny, ale…
Ludziom, którzy krzyczą na ulicach o piekle kobiet, warto przypomnieć, że od 1993 r., od początku obowiązywania prawa aborcyjnego, próby jego egzekwowania to nieliczne, przypadkowe epizody. W ostatnich latach, także za rządów PiS, nie było ani jednego przypadku ścigania kogokolwiek za nielegalne zabiegi.
Ceną za utrzymywanie tych zakazów w kodeksie było/jest ich praktyczne niewykonywanie. Podczas trwających demonstracji feministki obiecują pomoc każdej kobiecie „potrzebującej aborcji”, same zaś zabiegi są reklamowane niemal otwarcie w najróżniejszych miejscach. Wojuje się więc nie tyle o uwolnienie kobiet od realnej opresji, ile o symbol – bo prawo odzwierciedla porządek etyczny. Nie łagodzi to bynajmniej gigantycznych emocji.
I nie zwalnia nas też od oceny tego prawa tak, jakby było stosowane. Pisząc swoje stanowisko, sędzia TK Leon Kieres użył sformułowania: „Nikt nie może zmuszać kobiety przepisami do heroizmu”. Ta myśl powraca, nawet w oświadczeniu koalicjanta PiS wicepremiera Jarosława Gowina. Powracają też pretensje – choćby o to, że próbując walczyć z aborcją, nie zaczęto od mocnego przekazu skierowanego do rodziców niepełnosprawnych dzieci. Zdano się na oschłe formułki sądowego organu. Na dokładkę takiego, który jest odbierany jako polityczne narzędzie władzy.
Można podejść do tej sprawy jeszcze inaczej. Skoro nowy zakaz jest aksjologiczną deklaracją, to może jest potrzebny jako drogowskaz odpowiedniego podejścia do problemu dzieci niepełnosprawnych i chorych? Bo klimat moralny w Europie jest przeciwny, zakłada prymat ludzkiej wygody, dążenie do szczęścia za wszelką cenę. Z tego założenia wyszedł katolicki publicysta Tomasz Terlikowski, dopiero co uwikłany w słowne wojny z PiS i z Kościołem, które to instytucje obwiniał za kryzys katolickiej wrażliwości w Polsce. Teraz broni orzeczenia, o które dobijał się od lat. Uważa, że realna ochrona choć jednego życia jest tego warta.
Terlikowski ma rację: orzeczenie, niezależnie od niskiego autorytetu trybunału Przyłębskiej, jest poprawne. Polskie prawo naprawdę uznaje człowieczeństwo każdej istoty od poczęcia. Poprzednie werdykty, jeszcze niepisowskiego TK, zmierzały w tym kierunku. Jego ówczesny prezes Andrzej Zoll, który w 1997 r. uczestniczył w delegalizacji aborcji na życzenie, szykował się do takiego kroku.
Dobro, czyli zło
To wszystko prawda, lecz inne podejście można wyczytać z wypowiedzi Marcina Kędzierskiego, eksperta Klubu Jagiellońskiego, który niedawno obwieścił zanik w Polsce „katolickiego imaginarium”. Ten głęboko zaangażowany katolik zauważył, że „kiedy Szatan kusił Jezusa, nie kusił go kłamstwem, tylko prawdą. (…) Mądrość polega na tym, żeby zrozumieć, że nie każde dobro prowadzi do dobra, bo czasem na jego końcu jest zło. I to nieraz ogromne zło”. Przychylam się do tej oceny.
Nie wiemy, czy Kaczyński zakładał, że pandemia powstrzyma ludzi od wyjścia na ulice. Pewne jest, że wywołał potężne zamieszki narażające na szwank życie oraz zdrowie wielu. A trzeba było się liczyć z taką reakcją. Ale jest coś jeszcze. Nowa Konfederacja, prawicowy think tank, wskazuje, że czas kataklizmu wymaga poszukiwania narodowej jedności. Ona nie jest ozdobnikiem, politycznym luksusem, a nakazem racji stanu. Zignorowano ten nakaz. Często bawiło mnie oskarżenie, że obecna władza „dzieli Polaków”, bo zmierzało ono do odmówienia prawicy jakiejkolwiek samodzielnej inicjatywy. Ale akurat w tym przypadku jest ono prawdziwe. Można ripostować, że „każdy czas był zły dla tego rozstrzygnięcia”, ale śledząc debaty w internecie, można zauważyć, że wielu Polaków ma o to do obecnej władzy szczególną pretensję. Trudno będzie ten kontekst wymazać.
Niewątpliwie manifestacje są naładowane potężną emocją pchającą wielu Polaków do zachowań brzydkich i destrukcyjnych. Sporo w tym wszystkim odreagowania pięciu lat rządów PiS. Nienawiść do Kaczyńskiego jest odpowiedzią na jego manifestowaną pogardę dla oponentów. Ten system władzy był organizowany jako system odwetu na elitach. Dziś nie tylko elity, ale i masy zgotowały systemowi odwetu swój własny odwet.
Mamy też falę antykatolicką. Rodziła się ona od kilku lat, było ją widać podczas manifestacji LGBT. Ale nigdy jeszcze nie przybrała takich rozmiarów. Ataki na kościoły opierają się na absurdalnym założeniu, że skoro politycy czy sędziowie postępują zgodnie z jakimiś aksjologicznymi zasadami, trzeba ukarać religię, która te zasady głosi. Towarzyszą temu odruchy znane z państw zachodnich: walki z dawną kulturą. To dlatego przy okazji najścia na poznańską świątynię zniszczono pomnik 15 Pułku Ułanów Wielkopolskich, to dlatego pobrudzono w Warszawie pomnik Ronalda Reagana czy Armii Krajowej. Sporo w tym nihilizmu i sporo zwykłego nieuctwa.
Zarazem można kontrargumentować, że wielu duchownych, zwłaszcza biskupów, przyśpieszyło te procesy egoizmem, usłużnością wobec władzy i – zwłaszcza – niechęcią do uporania się z patologiami. Nie zmierzymy, czego tu więcej: realnych win kościelnych instytucji czy zwróconej przeciw nim propagandy. Płacą dziś za to najbardziej uczciwi księża i Bogu ducha winni wierni. Forsowanie w takim momencie zakazu łatwego do przedstawienia jako skrajny i niesprawiedliwy było wystawieniem wszystkich tych ludzi po katolickiej stronie jako zakładników, jako polityczne mięso armatnie. Albo mamy do czynienia z wyjątkową ślepotą, albo z cynizmem.
Jeśli to cynizm, to nieefektywny. Odrzucenie werdyktu TK przez 59 proc. Polaków nie robi aż takiego wrażenia jak same demonstracje. A badania częstotliwości pojawiania się poszczególnych słów w wyszukiwarce Google wykazują, że ten temat stał się dla Polaków jednym z ważniejszych, ale nie najważnieszym. Można wciąż zakładać, że tłumy gromadzące się na ulicach nie są większością społeczeństwa. Ba, nawet spytać, czy wdzieranie się do kościołów nie okaże się przeciwskuteczne. Zaledwie w 2019 r. antykatolickie ekscesy na paradach równości pomogły przegrać opozycji.
Gdzie jest dziś lud
Ale PiS ma dziś bardzo słabą ofertę dla społeczeństwa, a perspektywa wyjścia z pandemii bez kompromitacji to iluzja. Masowy udział młodzieży w manifestacjach pogłębia pytanie o biologiczne perspektywy zachowania przez PiS własnego elektoratu. A wystarczy nieznaczne przesunięcie, aby stracić w 2023 r. władzę. I obserwować mocne wychylenie wahadła nastrojów w lewo.
Zwłaszcza że widać nową prawidłowość. Jak zauważył Jarema Piekutowski z Nowej Konfederacji – PiS całe lata epatował ludowością, mobilizując milczącą większość przeciw elitom. A dziś mimo udziału w protestach artystów, celebrytów i polityków kawiorowej lewicy demonstracje mają ludowy charakter. Władza i jej zwolennicy mogą się tylko odwoływać do prawa i porządku oraz do niesmaku wywołanego ekscesami. Nie sądzę, jak Rafał Ziemkiewicz, żeby to wystarczyło.
Ziemkiewicz sugeruje też, że ten nieporządek w dłuższej perspektywie posłuży obozowi władzy. Ale ja mam wrażenie, że coś się bezpowrotnie zmienia. I PiS powinien odpowiedzieć sobie na pytanie, czy warto było jedną decyzją rezygnować z perspektywy cierpliwego zmieniania nastawienia Polaków w wielu sferach. Perspektywy coraz trudniejszej, ale wciąż realnej. Rzecz w tym, że ten obóz nie jest w stanie zadać sobie takiego pytania. A cierpliwość to ostatnia jego cnota.
Obrońcy rozszerzenia restrykcji odrzucają teorię wahadła. Wskazują na powszechność legalizacji aborcji na życzenie w państwach zachodnich. Tam nie poprzedzało jej wprowadzanie obostrzeń. Ale polskie społeczeństwo i logika polskiej polityki są inne. Nawet jeśli czekała nas ofensywa nastrojów progresywnych i laickich, to przyśpieszono ją koncertowo. A stawką tej ofensywy jest – piszę to z perspektywy konserwatysty – nie tylko kształt prawa aborcyjnego.
Widać tę intelektualną bezradność obozu władzy – Kaczyński wybrał drogę najmniej elastyczną. W pracach parlamentarnych zawsze można się cofnąć, tak jak w 2016 r. A orzeczenie TK w praktyce nie podlega podważeniu. Co prawda pojawiły się awaryjne pomysły: Jan Rokita zaproponował, by Sejm przyjął nową ustawę, ponownie zezwalającą na aborcję w przypadku autentycznych deformacji płodu uniemożliwiających samodzielne życie. Z tego wyłączone byłyby za to takie przypadłości jak zespół Downa. To można było próbować zrobić już zamiast tego orzeczenia – precyzując rozporządzeniem pojęcie „ciężkie uszkodzenie płodu”.
Próba zbudowania katalogu wyjątków prowokowałaby do zadania pytania, czy to nie jest rodzaj eugenicznej selekcji. Niemniej to nie tylko doraźna próba wybrnięcia z tragicznego zapętlenia, jakie stwarza dylemat: ochrona każdego życia oznacza próbę wymuszania macierzyństwa także w sytuacjach tragicznych i ostatecznych. Co ciekawe, zostało to podchwycone przez Porozumienie Jarosława Gowina i przez takich niezależnych polityków PiS jak Bolesław Piecha.
Wątpliwe, aby nowa ustawa udobruchała opozycję. Ona zna dziś jedną śpiewkę: o torturach kobiet. I nie domaga się powrotu do status quo, ale żąda zgody na aborcję na życzenie – co jest nierealne wobec układu sił w parlamencie. Niemniej taka ustawa byłaby jakimś politycznym scenariuszem, być może adresowanym do milczącej większości. Kaczyński nie uznał jednak tego pomysłu za interesujący. W krótkim wystąpieniu skoncentrował się na suchej obronie orzeczenia i wezwaniu Polaków do obrony świątyń. Nawet jeśli to ostatnie można zrozumieć, jest to nastawienie na konfrontację – i tylko na nią. Na jej końcu jest zaś być może kompletnie zmienione społeczeństwo.
Koniec kompromisu
W ramach tych zmian zawsze będzie padać oskarżenie pod adresem prawicy: to wy zerwaliście aborcyjny kompromis. Oczywiście zbuntowane feministki od dawna w niego nie wierzą. Ale wobec zwykłych Polaków to nie najgorsze uzasadnienie dla rewolucyjnych zmian.
Takiego kompromisu technicznie rzecz biorąc, nigdy nie było. Wiosną 1993 r. seria głosowań w parlamencie przyniosła przyjęcie ustawy, ale dopiero po akceptacji poprawki wprowadzającej trzy wyjątki: wzgląd na życie lub zdrowie matki, ciążę będącą wynikiem przestępstwa i ciężkie uszkodzenie płodu. Nikt się z nikim nie umawiał – po prostu grupy posłów PSL, Unii Demokratycznej, KPN, nawet pojedyncze osoby z prawicy tak ukształtowały tę ustawę. Pamiętam do dziś posła UD Piotra Nowinę-Konopkę mówiącego w kuluarach: – Według tego prawa nie będzie można dokonać aborcji z powodu zbyt małego mieszkania. Ale nikt nie będzie zmuszał kobiety do heroizmu.
Tym bardziej stroną jakiegokolwiek kompromisu nie był Kościół. Ale panowało przekonanie, że stworzono konstrukcję prawną, której lepiej nie ruszać. Jednym z jej wymownych rzeczników okazał się Lech Kaczyński, który był zwolennikiem jeszcze większego uzależnienia decyzji o aborcji od woli kobiety. Słyszałem go, jak mówił o tym w 1991 r. W tym samym roku tak właśnie głosował nad pierwszym antyaborcyjnym projektem Senatu.
Dziś sam fakt wieloletniego wyłączenia aborcji z katalogu politycznych tematów jest uznawany za argument przeciw zmianie. Prawda, ustawa zmieniła ujawniane w sondażach nastawienie Polaków wobec przerywania ciąży. Działo się to bez prawnych kroków wobec łamiących ją i przy istnieniu podziemia aborcyjnego. Formalnie rzecz biorąc, kompromis został podważony w 1995 r. i 1997 r. przez SLD, który nie czuł się nim związany. Ale orzeczenie trybunału kierowanego przez Andrzeja Zolla blokujące aborcję na życzenie znowu wytworzyło iluzję konsensusu. Trwał on bardzo długo, początkowo środowiska konserwatywne będące przeciw ustawowym wyjątkom nie zgłaszały żadnych inicjatyw, łącznie z Kościołem. Pojawią się one dopiero podczas drugiej kadencji rządów PO-PSL w latach 2011–2015.
Za argument przeciw zmianie uznaje się też blokowanie tego tematu przez Kaczyńskiego. Nie było mu to potrzebne tak długo, po co więc jest teraz? Fakt, że PiS przez lata nie angażował się w forsowanie tej tematyki, może świadczyć o komplikacjach tego, co się stało. Wizja klerykałów manipulowanych przez Kościół i zarazem manipulujących Kościołem jest naciągana. Ale nikt takich komplikacji nie szuka.
Szanuję takich ludzi jak Terlikowski, dla których walka o nowe zasady to kwestia najświętszych zasad. Ale skłonny jestem przyznać rację Kędzierskiemu: z pozornego dobra bierze się zło. Przede wszystkim dlatego, że jak powiedział zaprzyjaźniony reżyser próbujący szukać odrobiny rozsądku między plemionami: polska wspólnota zaczyna zanikać – coraz szybciej.
Widzę zacietrzewienie organizującej ulicę opozycji. Widzę, jak narzuca stanowisko w inteligenckich środowiskach wraz z odpychającą, wulgarną retoryką. Tyle że bez zachowania elementarnych cech wspólnoty nie przetrwamy – ani wobec pandemii, ani wobec innych cywilizacyjnych zagrożeń. Kaczyński wywołał tę burzę, a wobec wrzasku „wyp…j” miał do zaproponowania jedynie logikę ulicznych walk. Po tej burzy nic już nie będzie takie samo.
Ktoś jeszcze miał swój udział w odblokowaniu sprawy aborcji – prezydent Andrzej Duda. Zaczął wywierać nacisk na PiS: nie zawetuje piątki dla zwierząt, jeśli zrobi się coś dla uchylenia „przesłanki eugenicznej” w ustawie antyaborcyjnej