Armenia i Azerbejdżan toczą największą od czterech lat bitwę graniczną. Kontrolowana eskalacja konfliktu jest korzystna dla obu stron, bo odwraca uwagę od skutków pandemii.
Dziennik Gazeta Prawna
W niedzielę po południu resort obrony Azerbejdżanu poinformował, że armeńska artyleria zaczęła ostrzał, więc Azerowie przeszli do udanego kontrataku. Po trzech kwadransach odezwał się Erywań. Rzecznik resortu obrony oświadczył, że azerscy żołnierze dwukrotnie naruszyli granicę z Armenią, ale zostali odparci. Od tej pory trwają regularne starcia z wykorzystaniem piechoty, ciężkiego sprzętu, dronów, a nawet internetowych hakerów.
Erywań informuje o czterech ofiarach śmiertelnych po swojej stronie i 11 zabitych Azerach. Baku potwierdza, że straciło 11 ludzi, w tym generała Polada Haşimova. Utrzymuje przy tym, że straty po stronie Armenii wyniosły 100 żołnierzy – jednak tej liczby nie potwierdza żadne niezależne źródło. Tym razem do potyczek nie dochodzi w spornym Górskim Karabachu, a w północnej części granicy – w regionie, który Azerowie nazywają Tovuz, a Ormianie – Tawusz.

Męczennicy nie umierają

Zaur Rasulzada, komentator polityczny gazety „Haqqın”, oskarża o eskalację konfliktu premiera Armenii Nikola Paszinjana. – To kolejna prowokacja. Paszinjan ma problemy wewnętrzne i w ten sposób próbuje odwrócić od nich uwagę – mówi DGP. Jego zdaniem konflikt nie wymknie się jednak spod kontroli, bo nie pozwoli na to świat. – Wzywamy Rosję, Stany Zjednoczone i Europę, by wpłynęły na Armenię. Sądzę, że Władimir Putin porozumie się z prezydentem Turcji Recepem Tayyipem Erdoğanem, bo ani Moskwie, ani Ankarze nie jest potrzebne bezpośrednie starcie – dodaje. Kreml ustami szefa dyplomacji Siergieja Ławrowa już zresztą zaoferował mediację. – Rosji byłoby ciężko, gdyby wybuchła regularna wojna, biorąc pod uwagę sąsiedztwo Azerbejdżanu z Kaukazem Północnym. Dla Turcji Azerbejdżan nie jest ani Libią, ani Syrią, Turcy uważają nas za swoich – przekonuje Rasulzada.
Nasz rozmówca sugeruje w ten sposób, że o ile Ankara jest skłonna traktować swoje interwencje w Libii i Syrii jako poligon dla własnych sił zbrojnych i dobre narzędzie rozszerzania wpływów w basenie Morza Śródziemnego, o tyle będzie wolała uniknąć dalszej eskalacji konfliktu na terenie Azerbejdżanu ze względu na bliskość kulturową z Azerami. „Haqqın”, w którym pracuje Rasulzada, jest pismem zbliżonym do władz w Baku i zapewne dlatego został zaatakowany przez hakerów. Po drugiej stronie granicy to samo spotkało gazetę „Hetk”.
Samwel Mykyrtczjan był dyrektorem departamentu bezpieczeństwa międzynarodowego i kontroli zbrojeń w resorcie spraw zagranicznych Armenii, a obecnie jest ambasadorem tego kraju w Warszawie. Winą za wzrost napięcia obarcza Azerbejdżan, choć podobnie jak Zaur Rasulzada uważa, że wojna nikomu się nie opłaca. – Zawsze powtarzamy, że jest jeden format dla mediacji: grupa mińska z udziałem Stanów Zjednoczonych, Rosji i Francji. Z tych krajów popłynęły już wezwania, by wstrzymać działania wojenne, usiąść za stołem rokowań i znaleźć pokojowe rozwiązanie. Zawsze jesteśmy do tego gotowi – zapewnia dyplomata.
Ambasador dodaje, że eskalacja konfliktu nie była niespodziewana, bo od wielu tygodni trwał festiwal oskarżeń pod adresem Erywania. – Jeśli wziąć pod uwagę wypowiedzi liderów Azerbejdżanu, zwłaszcza prezydenta i ministra obrony, z ostatnich miesięcy, to widać, że przygotowywali grunt. Szykowali obywateli i społeczność międzynarodową na ewentualność, że rezerwują sobie prawo do siłowego rozwiązania sporu o Górski Karabach, gdyby negocjacje nie przyniosły efektów – mówi. Faktycznie od początku roku wzrosła liczba naruszeń rozejmu na froncie w Górskim Karabachu, a i retoryka władz i mediów w Baku znacznie się zaostrzyła. – Poza tym trzeba wziąć pod uwagę inne czynniki: trudności, które przechodzi Azerbejdżan w związku ze spadkiem cen ropy, epidemią i niestabilnością waluty – twierdzi Mykyrtczjan.
Ale problemy ma także Armenia. Oba państwa zostały silnie dotknięte pandemią. W Armenii liczba aktywnych przypadków dopiero kilka dni temu zaczęła maleć, a w kulminacyjnym momencie przekroczyła 12 tys. System ochrony zdrowia stanął przed ryzykiem zapaści. Władze zaczęły zdecydowanie egzekwować nakazy higieniczne, posypały się wysokie kary za nienoszenie maseczek w miejscach publicznych, a premier Nikol Paszinjan, który sam przeszedł COVID-19, zdymisjonował szefów policji, służb specjalnych i sztabu generalnego sił zbrojnych za udział w nielegalnym weselu syna tego ostatniego.
W Azerbejdżanie jest obecnie 8,6 tys. zakażonych. Liczba ta przestała już rosnąć, ale nie zaczęła jeszcze spadać. Dlatego kontrolowana eskalacja granicznej wojny może być na rękę obu stronom, bo odwraca uwagę od problemów z ochroną zdrowia i gospodarką. W Azerbejdżanie się udało; w połowie tygodnia przez stolicę i inne miasta przetoczyły się protesty ludzi żądających rozprawy z Armenią i odbicia Górskiego Karabachu, który Baku utraciło w latach 90. – Niech się skończy kwarantanna, niech się zacznie wojna! Karabach albo śmierć! Męczennicy nie umierają, ojczyzna nie będzie podzielona! – krzyczeli, czerpiąc to ostatnie hasło z arsenału tureckiego nacjonalizmu. Policja w Baku rozpędziła manifestantów w środę nad ranem.
W mediach społecznościowych furorę zrobił hashtag #müharibaistayiram (chcę wojny). Jego przeciwieństwo, kolportowany przez lewicę i liberałów #müharibaistamiram (nie chcę wojny), cieszy się mniejszą popularnością. Władze zaostrzyły też kontrolę nad przekazem, a Rahim Qazıyev, minister obrony w czasie wojny o Karabach, został nawet aresztowany za defetyzm i sianie dezinformacji w sieciach społecznościowych. Nastrojów nacjonalistycznych w Azerbejdżanie nie trzeba specjalnie podburzać. Kraj dyszy żądzą rewanżu za upokorzenia doznane podczas przegranej wojny. Tak jak na bazarach nad Sewanem można znaleźć mapy Wielkiej Armenii sięgającej Morza Śródziemnego, tak wielu Azerów jest przekonanych, że ze względów historycznych powinni panować nawet nad İravanem, jak nazywają stolicę sąsiedniego kraju.

To się nie powtórzy

Aby zrozumieć przyczyny tych uprzedzeń, trzeba się cofnąć do czasów radzieckich. Moskwa z upodobaniem korzystała na Kaukazie z zasady dziel i rządź, wylewając fundamenty pod przyszłe konflikty i obsadzając samą siebie w roli niezbędnego do utrzymania stabilności moderatora. Utworzono dwie republiki sowieckie – Armenię i Azerbejdżan, jednak część terenów zamieszkiwanych przez Ormian włączono do tej ostatniej jako Nagorno-Karabachski Obwód Autonomiczny. Znacząca mniejszość ormiańska mieszkała w dużych miastach Azerbejdżanu. Gdy centrum federalne zaczęło słabnąć, na wielu jego obrzeżach zaczęły dawać o sobie znać zamrożone po powstaniu ZSRR niesnaski etniczne.
Pierwsze antyazerskie zajścia w Armenii i Górskim Karabachu to przełom lat 1987 i 1988. Niedługo po nich doszło do pogromu Ormian w Sumgaicie nieopodal Baku, co w Armenii uznano za kontynuację dokonanego przez Turków ludobójstwa z 1915 r. Azerowie do dziś temu zaprzeczają, jednak w Sumgaicie zginęło co najmniej kilkadziesiąt osób. Spirala napięcia się nakręcała, aż wybuchła regularna wojna. Tak jak Ormianie wspominają z gniewem Sumgait, tak dla Azerów symbolem krzywd doznanych z rąk przeciwnika jest rzeź we wsi Xocalı, w której zabito kilkaset osób.
Kreml, zgodnie z regułą divide et impera, najpierw wsparł Baku, a potem Erywań. Ormianie, korzystając z pomocy diaspory i chaosu polityczno-gospodarczego w Azerbejdżanie, opanowali niemal cały Górski Karabach, a także ziemie położone między nim a granicą Armenii, i na całym tym terytorium proklamowali oddzielne państwo, nieuznane przez nikogo, nawet przez Erywań. Wojna zakończyła się w maju 1994 r. zawieszeniem broni, ale zwycięstwo Armenii było oczywiste. – Udało nam się wtedy zmobilizować zasoby, pobudzić produkcję zbrojeniówki. Nie znałem dobrze azerskiego wojska, ale wiedziałem, że karabaskie dysponuje znaczną siłą – mówił DGP w 2018 r. Hrant Bagratjan, premier Armenii w latach 1993–1996.
– Nigdy nie zaakceptujemy utraty 20 proc. terytorium – zapewniał niedawno Polad Bülbüloğlu, ambasador Azerbejdżanu w Rosji, na antenie rozgłośni Goworit Moskwa. – Można te ziemie podbić, trzeba tam tylko posłać największą armię świata, ale akurat azerska do takich nie należy. Dawniej mieliśmy Wielką Armenię, potem równiny zostały utracone. Ormianie zachowali stan posiadania w górach. Obecne pokolenie Azerów nie jest tym, które zniszczy Górski Karabach. Nie udało się to Bizantyjczykom, Turkom, Persom ani Rosjanom, choć ci ostatni akurat nie stawiali sobie za cel unicestwienia Ormian. Straciliśmy ogromne terytorium na rzecz Turcji, wymordowano naszych ludzi. W Górskim Karabachu to się nie powtórzy – zapewniał nas Bagratjan.
Obie strony podlewają konflikt retoryką dowodzącą odwiecznych praw do tych ziem, sięgających tysięcy lat wstecz. Zwycięstwo/porażka w Karabachu ma znaczenie mito-, państwo- i narodotwórcze po obu stronach granicy. Na kanwie tamtych wydarzeń powstają filmy, ostatnio azerski „Xoca” Vahida Mustafayeva o masakrze w Xocalach i ormiański „Kjank u kriw” (Życie i wojna) Myhera Mykyrtczjana o zdobyciu miasta Szuszi/Şuşa. W Azerbejdżanie trudno sobie wyobrazić uroczystość państwową bez wspomnienia o utraconych terenach, zapowiedzi ich odzyskania i odwołania do integralności terytorialnej państwa.
Baku nie wpuszcza do kraju osób o ormiańskobrzmiących nazwiskach i ściga ludzi, którzy odwiedzili Górski Karabach. W 2017 r. Białoruś ekstradowała do Azerbejdżanu rosyjskiego blogera Aleksandra Łapszyna, który najpierw był w Stepanakercie, a potem na ukraińskim paszporcie, w którym jego dane były zapisane zgodnie z ukraińskimi zasadami pisowni (Ołeksandr Łapszyn), odwiedził Azerbejdżan i wszystko opisał na blogu. Wybuchł skandal i bloger ostatecznie został ułaskawiony przez prezydenta İlhama Aliyeva. W 2019 r. z obawy o własne bezpieczeństwo na finał Ligi Europy do Baku nie przyjechał piłkarz Arsenalu Londyn Henrich Mychitarjan, choć w jego przypadku Azerowie zapewniali, że zrobią wyjątek i nie tylko go wpuszczą, ale i zapewnią ochronę.
Czas tymczasem pracuje na korzyść Azerbejdżanu. Rządzący twardą ręką od 1993 r. Heydar Aliyev, ojciec obecnego prezydenta, zastąpił anarchię autorytaryzmem i podpisał kilka intratnych kontraktów na wydobycie ropy naftowej z zachodnimi koncernami. Baku stopniowo się bogaciło i zbroiło, gdy pozbawiona naturalnych bogactw Armenia pogrążała się w zastoju gospodarczym i zapaści demograficznej. Różnica potencjału z roku na rok jest coraz bardziej oczywista. Dziś Azerbejdżan rocznie wydaje na armię więcej, niż wynosi cały budżet sąsiada. Liczba ludności tego pierwszego kraju rośnie i wkrótce przekroczy 10 mln, podczas gdy w Armenii żyje już mniej niż 3 mln ludzi.
Na korzyść Erywania gra za to geografia. Górski Karabach to teren trudno dostępny, więc obrona jest dość prosta. Dodatkowo Ormianie mają opinię bitnych żołnierzy, a wspomnienie klęsk z lat 90. odstrasza Azerów – choć coraz mniej skutecznie – przed ponownym pociągnięciem za spust. Kompleks niższości zmalał po czterodniowej wojnie w 2016 r. Kosztem sporych strat w ludziach Azerowie odbili kilkanaście kilometrów kwadratowych terenu, co propaganda przedstawiła jako pierwszy od 22 lat sukces na froncie. Umocniło to İlhama Aliyeva na tyle, że był w stanie przeprowadzić daleko idące zmiany kadrowe w armii, a nawet powołać żonę Mehriban na stanowisko wiceprezydenta. Być może stąd nawrót wojennej retoryki i wyraźny pociąg do kolejnej małej, zwycięskiej bitwy.

Naciski Moskwy

Istotną rolę w powstrzymywaniu obu stron odgrywają państwa trzecie i tworzona przez nie krucha równowaga. Azerbejdżan może liczyć na wsparcie bratniej Turcji, a w polityce zagranicznej stara się zachowywać dobre relacje zarówno z Rosją, jak i Zachodem. Armenia, wciśnięta między dwa wrogie narody – Azerów i Turków – nie ma innego wyjścia, jak tylko zachowywać dobre relacje z Moskwą, z którą łączy ją sojusz wojskowy w ramach Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (ODKB). Moskwa jednak unika oczekiwanego przez Erywań zaangażowania ODKB, a w ostatnich latach, mimo aliansu z Armenią, nie miała nic przeciwko znaczącym dostawom broni do Azerbejdżanu.
Dla Armenii jednak związek z Rosją jest bezalternatywny. Konflikt uniemożliwia normalizację relacji z Turcją (nieudana próba została podjęta w latach 2008–2009, a w jej storpedowaniu pomogły naciski Baku na Ankarę). Ciepłe relacje z Iranem nie są w stanie tego zrównoważyć, a kiedy Erywań w 2013 r. negocjował z Unią Europejską umowę o stowarzyszeniu i wolnym handlu, rosyjskie naciski wystarczyły, by tę propozycję odrzucono (kilka miesięcy potem to samo zrobił prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz, co było zapalnikiem rewolucji godności, która zmusiła go do ucieczki z kraju). Także Nikol Paszinjan, wódz pokojowej rewolucji sprzed dwóch lat, choć przed dojściem do władzy ciepło wypowiadał się o Zachodzie, a nawet o NATO, jako szef rządu musi prowadzić bardziej zachowawczą politykę.
O odrzuceniu wsparcia, a co za tym idzie wpływu Rosji, nie ma mowy. Problem polega także na tym, że w świetle prawa międzynarodowego Górski Karabach należy do Azerbejdżanu. Erywań nigdy nie odważył się ani na aneksję tych terenów, ani na uznanie niepodległości parapaństwa, choć rozdział w wielu aspektach jest fikcją. Armenia jest dla Górskiego Karabachu państwem-patronem, niczym Rosja dla Abchazji, Donieckiej i Ługańskiej Republik Ludowych, Naddniestrza czy Osetii Południowej. Co więcej, pierwszy prezydent Górskiego Karabachu Robert Koczarjan w 1997 r. zrezygnował z tej funkcji, by zostać premierem Armenii, a potem przez dekadę był jej prezydentem. Klan karabaski aż do 2018 r. był najważniejszą nieformalną grupą wpływu w kraju.
Ogon machał psem, bo to właśnie weterani wojny z lat 90., diaspora oraz klan karabaski torpedowali wszelkie pomysły pokojowego uregulowania, które zakładałoby choćby minimalne ustępstwa. W efekcie proces pokojowy w ramach grupy mińskiej, w której Azerom i Ormianom pomagają się dogadać Amerykanie, Francuzi i Rosjanie, nie przyniósł efektów i na żadne postępy nikt w zasadzie nie liczy. Baku żąda zwrotu zagarniętych ziem, Erywań powtarza, że każde uregulowanie musi zostać zaakceptowane także przez Stepanakert, czyli władze Górskiego Karabachu. I koło się zamyka, choć jest jedna rzecz, która łączy obie strony. Żadna nie chce dopuścić, by do Karabachu wkroczyły rosyjskie siły pokojowe, a taka mogłaby być cena moskiewskiego pośrednictwa, które zresztą Kreml regularnie proponuje.
„Potencjalnie konflikt karabaski jest nadal istotnym elementem polityki w tej części świata. Bliskość ważnych teatrów wojennych i ognisk zapalnych (Syria i cały Bliski Wschód), a także sąsiedztwo z Rosją, Iranem i Turcją oraz z ważnymi korytarzami transportowymi (na linii wschód–zachód i północ–południe) sprawiają, że ewentualne wznowienie tam działań zbrojnych grozi destabilizacją kilku państw i kryzysem o skali ponadregionalnej” – pisał w niedawnym raporcie Wojciech Górecki, znawca Kaukazu, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia. „Nie należy jednak powyższego wariantu uznać a priori za nierealny, choć do takiego stanu rzeczy doszłoby najprawdopodobniej wskutek prowokacji albo niekorzystnych zbiegów okoliczności, nie zaś świadomej decyzji kierownictwa jednego lub drugiego kraju” – dodał.